-
Na linii horyzontu
w szepcie wiatru słychać błaganie
szelest liści ożywił vibrato
cicha tęsknota za nieznanym
otworzyła ramiona kusząc
spotkanie na linii horyzontu
w strunach drgających fal
brzmienie twojego wołania
zadrgało przed nocy cieniem
zasnuwając mgliste marzenia
niesione echem recytowało
z jesienią jej do twarzy
nieprzypadkowa gra słów
pośród gasnących świateł
tuż przed zmrokiem
uchyliła rąbka tajemnicy
podróż w nieznane odcienie
wzniesie się być może jutro
ponad głębię oceanu
-
Na krawędzi
na krawędzi dnia i nocy
zamarłam w bezruchu
twoje słowa Ojcze
zawirowały refleksją
straconego dnia
i niepewnością jutra
gdzie ja jestem?
wątpliwości odebrały sen
i zakłóciły narrację prawdy
sprawiedliwe oko Boga
mrugnęło do mnie
wraz z milionem gwiazd
nawet księżyc w pełni
zaśmiał się bezgłośnie
opleciony granatem nieba
i tylko zirytowane serce
westchnęło rozumnie:
– po prostu żyj…
-
Wątpliwości
zagubione myśli pośród kolorów
piaskowej wolności zastygły
gdy spojrzenie przymrużonych okularów
rzuciło milion na szalę refleksji
krzyżówka życia z pytaniami
bez odpowiedzi zmąciła ślad kropli
która już prawie stoczyła się po wypukłości
zaróżowionej z werwą wątpliwości
granica wyglądu niesfornej tolerancji
z wczoraj przerodziła się dzisiaj
w ekstrawagancję subtelnego luzu
w moim wieku mogę pozwolić sobie na
luksus prawdy w obiektywie obiekcji
uśmiech ironii sam na sam
z własnym odbiciem rozbawił do łez
wszelkie wątpliwości paragrafu
kiedy wizje fatamorgany ożyły
-
Bez
bez pośpiechu
leniwy dzień snuje się od świtu
przetykany śpiewem ptakówbez słońca
nie byłby taki
energetycznie radosnybez sensu
że muszę znowu gdzieś iść
tracąc cenne godzinny
czerwcowego zauroczeniabez falstartu
wyścig każdego
dnia rozpoczętybez pachniał w maju
kojąca woń zniewalała sennie
narzucając spokój i gwarancję
nieustającej pogody duchaw odcieniach fioletu
też można się zatopić
bez resztychociażby w zapachu
lawendowego uśmiechu
bez żartu -
Jarzmo fantazji
marzyłam przez lata aby dotrzeć
do kanionu spragnionego wody
w którym sam Indiana Jones
nie wierząc w przeznaczenie
poszukiwał świętego Graala
dwa odległe światy
i droga wykuta w skale
by dotknąć kielicha życia
prawda czy mit – wytwór wyobraźni
bez znaczenia dla finezji pragnień
z każdym rokiem odsuwał się w dal
niczym obłok sunący po nieba błękicie
i nagle pragnienie zaspokojono
wróżba z kamyków losu
ułożyła koronkowy szlak
wędrówka bez nadziei
stała się spełnieniem
teraz znowu nastał czas
by marzyć i śnić
o zapomnianych szlakach
gdzieś kiedyś a może jutro?
już nie będę powstrzymywać
swoich wodzy fantazji
niech rwą z kopyta!
-
Senna niepogoda
młodości niezaprzeczalny smak
odchodzi z każdym rokiem
powolnie bo pogoda ducha
walczy o przetrwanie
dzielnie aczkolwiek nieskutecznie
trudzi się każdego poranka
by dźwignąć moje kości
z puchowej pościeli sennych rojeń
jak zatrzymać jego zmysł i spryt
i uleczyć reumatyzm wieku
choćby w źrenicach nocy
pochwycić uśmiech brzęczący
i swawolność przezroczy
feerycznych epizodów
uff… myśli zapętlone zawirowały
w szufladzie pełnej marzeń
uznały wyższość tej niepojętości
i poddając się pogodzie tchniętej
wiosennym przebudzeniem
zaśpiewały protest song
wkładając okulary przeciwsłoneczne
na przekór przepowiedniom biegu lat
zaczęły pogodny dzień!
-
Pierwszy ślad
za siedmioma górami
i siedmioma rzekami
gdy spełnienia nadszedł czas
nowa opowieść się zaczęła
i niech trwa
jak potoczą się losy
i jaki będzie bieg
tej drogi pośród ludzi
czy ten narysowany szlak
energię talentu obudzi
myśli pełne optymizmu
czekają na kolejny dzień
który przynosi radość istnienia
z mojej kropli krwi
uśmiechu i łez
bo nastał już
czas nowego pokolenia
fot. Monika Szlachta
-
Wiosenna impresja
kolory soczystej zieleni
wtopiły się pazurami w ziemię
skropione czystą kroplą rosy
nasyciły spojrzenie swoją głębią
spokój odchodzącego zmierzchu
zakłóciło pierwsze pianie koguta
niesione wiatrem z oddali
obudziło pisklęta w gniazdach
trele wiosenne narzucają
rytmiczny poranek dnia
a snujące się zapachy
wielobarwnych kwiatów
aromatem pobudzają
wyobraźnię
wiosenna impresja
namalowała kolejny dobry dzień
pieszcząc przebłysk poranka
uroczy pejzaż w swojskim wydaniu
-
Choroba zwana miłością
kiedy dotknęła mnie choroba
zwana miłością
zaległa głęboko w piersiach
od razu wiedziałam
że jest nieuleczalna
przesiąknięta wirusem dwojga
zasiała ziarno pożądania
jej ekspansja była natarczywa
zniewalała każdą komórkę
dyktowała warunki
wprowadzając wibracje
w pojedynczy dotyk dłoni
odmówiła posłuszeństwa nogom
lotem błyskawicy przeszywając serce
zagnieździła się w umyśle
w pogoni za namiętnością
która zatruła ciało
nie bacząc na duszę
i tylko ostatni powiew myśli
zadał sobie pytanie
– Czy tutaj konieczna jest izolacja?
-
W labiryncie
pobudka tego ranka osnuta była mgłą
i żaden bodziec nie pozwalał
kreować nowej rzeczywistości
bo nawet świeża woda nalana do wiadra
tuż po wschodzie słońca
sprawiała wrażenie uśpionej
w konfesjonale wspomnieńi tylko podłoga skrzypiała po staremu
gdy krok za krokiem
stopy snuły się po starych drewnianych deskach
zamknięte w czterech ścianach imaginacjigdy odległe bezdroża jawiły się posmakiem wolności
wyrwanym razem z ceglastym murem
tego wewnętrznego więzienia