• Wywiady

    Piórkiem i szkiełkiem

    Od lat obserwuję Mieszkańców Ziemi Strzyżowskiej, którzy zaskakują swoją kreatywnością i pasją. To wspaniała rzecz, móc poznawać ich zainteresowania, poglądy na życie i pozytywną energię, którą dzielą się z innymi. To również zaszczyt, gdy o swoich pasjach i talencie chcą ze mną rozmawiać. Nowy Rok, to również dobry czas, aby spotkać się z kolejną osobą, która od kilku lat nieśmiało uchyla rąbka tajemnicy o swojej pasji, dlatego dzisiaj z radością zapraszam Państwa na wywiad z Kingą Czarnik, pasjonatem wielu dziedzin kultury, miłośniczką jazzu, podróży, fotografii i przede wszystkim malarstwa.
    Urszula Rędziniak: Kingo, jesteś rodowitą strzyżowianką, która z wykształcenia jest anglistką. Przez wiele lat pracowałaś jako nauczycielka w strzyżowskim LO, a od lat zajmujesz się tłumaczeniami. Czy to wszystko, co na początku naszej rozmowy powinnam wiedzieć o Tobie?
    Kinga Czarnik: Jestem strzyżowianką, ale moje korzenie są w Gliniku Zaborowskim, gdzie zresztą mieszkałam przez pierwsze 9 miesięcy swego życia i gdzie, dopóki żyli dziadkowie, spędzałam wakacje, ferie i święta.
    U.R.: Czy nie żałujesz, że zamieniłaś nauczenie języka angielskiego i pracę z młodzieżą, na żmudne tłumaczenia dokumentów?
    K.Cz.: Zawsze z sentymentem będę wspominać pracę z młodzieżą, wciąż bliscy są mi nauczyciele, z którymi wówczas pracowałam w strzyżowskim LO. Nie żałuję jednak podjętego 14 lat temu kroku, wciąż mam kontakt z językiem, a praca tłumacza daje mi więcej swobody i decyzyjności.
    U.R.: Wspaniała rodzina i zadowolenie zawodowe to dobry podkład do tego by rozwijać swoje pasje. A jakie pasje ma Kinga Czarnik?
    K.Cz.: Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że pasja to przede wszystkim energia i radość odczuwane wtedy, gdy robimy coś, co karmi naszą duszę, ciało, umysł i emocje. Idąc tym tropem jestem chyba mistrzynią pasji (śmiech). Namiętnie patrzę w niebo, na chmury, na gwiazdy. Uwielbiam zachody słońca, nad wodą, w górach, nad Strzyżowem. Serce bije mi mocniej kiedy spacerując w słuchawkach słyszę Szopena, kiedy gra mój syn, mąż, tracę grunt pod nogami słysząc organy w kościele. Nie potrafię odłożyć dobrej książki na drugi dzień, czytam całą noc. Nawet podczas długiej podróży nie odrywam oczu od tego co za szybą samochodu, samolotu, pociągu. Temperatura mojego ciała wzrasta kiedy maluję. Czas przestaje płynąć. Jest teraz i tutaj. To jest ta energia i radość, to są emocje.
    U.R.: Kiedy i dlaczego narodziła się Twoja pasja malarska? Czy pobierałaś nauki z tej dziedziny sztuki?
    K.Cz.: Pamiętam lato, drewniany domek moich dziadków, babcia siedząca pod domem na złożonych tam deskach. Ja w wieku chyba jeszcze przedszkolnym. Z farbkami i jakimiś karteczkami, które w końcu się skończyły. I radość babci kiedy na obielonych belkach chałupy zaczęły rosnąć kwiaty, latać motyle i pszczoły. To chyba moje najwcześniejsze wspomnienie radości z tworzenia.
    Były lata 70/80-te, nie wiem jak mama to robiła ale zawsze miałam ze sobą węgielek i kartki. I kopiowałam wszystko, ilustracje z bajek wiszące w poczekalni u pana doktora, imieninowych gości rodziców, miałam specjalny zeszyt, w którym notowałam przeczytane książeczki robiąc do nich ilustracje. To dzieciństwo.
    W liceum poznałam panią Martę Bajgrowicz, która prowadziła zajęcia plastyczne w strzyżowskim Domu Kultury. To był początek mojej przygody z farbami olejnymi, która zakończyła się po zdanej maturze. A potem 30 lat nic. Studia, praca, rodzina i gromadzenie w głowie obrazów, które namaluję na emeryturze (śmiech). Potrzebę zatrzymania chwili wspomógł mi aparat fotograficzny. Z góry zaznaczam, że nie myślę o sobie FOTOGRAFIK, robię zdjęcia, po prostu. Licząc na odrodzenie na emeryturze gromadziłam farby, podobrazia, pędzle. Któregoś dnia dostałam od syna własnoręcznie wykonane sztalugi (które służą mi do dziś). Los zrządził pandemię i lockdown. Odrodzenie pasji nastąpiło wcześniej niż planowałam (śmiech). Dosłownie rzuciłam się na malowanie. Nie wiem dlaczego narodziła się moja pasja malarska, wiem dlaczego nie pozwolę jej już na przerwę, czerpię z niej energię i radość.
    U.R.: Co najczęściej możemy zobaczyć na Twoich obrazach? Skąd czerpiesz inspirację?
    K.Cz.: Jestem obserwatorem, uwielbiam przyrodę, architekturę. Lubię analizować ludzkie twarze. To wszystko wpływa na temat moich prac: kamieniczki, portrety, ośnieżone góry, jesienne drzewa, ale też abstrakcje, które są odzwierciedleniem chwili, stanu ducha.
    U.R.: Jaką techniką najbardziej lubisz tworzyć obrazy?
    K.Cz.: Maluję akwarelami i farbami akrylowymi.
    U.R.: Kiedy możemy się spodziewać spotkania na wernisażu z Twoimi pracami?
    K.Cz.: W dniach od 3 do 24 lutego będzie miała miejsce wystawa moich prac w Oficynie Dworskiej w Zespole Parkowo Dworskim i Folwarcznym w Wiśniowej. Nie planuję oficjalnego wernisażu, wszystkich chętnych zapraszam do Wiśniowej w dogodnym dla siebie momencie, a jeżeli ktoś chce się ze mną tam spotkać proszę o telefon: 607446575.
    U.R.: Wiem, że Twoją pasją są też podróże i fotografia. Czy te pasje są ze sobą w jakiś sposób połączone?
    K.Cz.: Tak, oczywiście. Każda podróż ma swoją kronikę fotograficzną.
    U.R.: Skąd właściwie wzięła się u Ciebie taka chęć poznawania zakątków świata i zatrzymywania pięknych widoków z czasu i miejsca?
    K.Cz.: Znów sięgnę dzieciństwa, w czasach PRL-u miały miejsce wycieczki zakładowe. Jeździłyśmy z mamą na wszystkie. Ogarniało mnie cudowne uczucie kiedy w podręcznikach szkolnych rozpoznawałam miejsca, które widziałam na własne oczy. Chciałam więcej, dalej. Na studiach zaczęły się wyjazdy zagraniczne, znajomość języka ułatwiała mi znacznie takie eskapady. Nie ukrywam, że wtedy głównym celem wyjazdów było dorobienie sobie do budżetu studenckiego, zawsze jednak część oszczędności przeznaczone było na zwiedzanie. Zakup pierwszej lustrzanki w Nowym Jorku był nie lada przeżyciem. Robienie zdjęć nabrało innego wymiaru. I zawsze ujęcie miało być takie jaki obraz malował się w mojej głowie.
    Teraz podróżujemy rodzinnie w różne mniej lub bardziej odległe miejsca, a biblioteka fotograficznych wspomnień rośnie.
    U.R.: Solina i Bieszczady to jedno z Twoich ulubionych miejsc. Dlaczego tak często tam wracasz?

    K.Cz.: W Bieszczadach zakochałam się w liceum. Z ciężkim plecakiem ze stelażem, puchowym śpiworem, w średnio wygodnych butach maszerowałam z szeroko otwartymi oczami i mocno bijącym sercem. Wiatr we włosach, ciepło słońca na twarzy, zapach traw i smak borówek, malin, jeżyn. I ta przestrzeń. Muszę być na szlaku każdego roku, najchętniej jesienią. Bieszczady są wciąż takie same, a ja, pomimo upływu lat, czuje się tam jak wtedy kiedy miałam 18 lat.
    A Solina? To nasz drugi dom. Od wiosny do jesieni mamy tam przycumowaną łódź żaglową. Każdą wolną chwilę chciałoby się tam spędzać, wstać razem ze wschodem słońca i wskoczyć do wody, obserwować przepływającą obok rodzinkę kaczek, czy Perseidy spadające z nieba w sierpniu. A przy ognisku, wieczorem, wsłuchać się w odgłos trzaskającego drewna i piekącej się kiełbaski na patyku.
    U.R.: Muzyka też jest jedną z Twoich pasji. Przekładasz niebanalne dźwięki w domowym zaciszu nad wiadomości telewizyjne. Skąd takie zamiłowanie?
    K.Cz.: Kolejny raz wrócę do swojego dzieciństwa, pomimo trudnych bądź co bądź czasów, w moim domu była muzyka – magnetofon szpulowy, później też gramofon. Na 18 urodziny dostałam swój pierwszy radiomagnetofon. Moje horyzonty muzyczne znacznie się poszerzyły kiedy poznałam Przemka, mojego męża. Scedowaliśmy też muzykę na syna (śmiech).
    Od 20 lat żyjemy bez telewizora i telewizji. Nie oznacza to, że jesteśmy odciętymi od świata odludkami, mamy Internet i komputery. Ale zamiast „gadającego” od rana do wieczora, czy trzeba czy nie, telewizora u nas jest muzyka.
    U.R.: Jakie gatunki są Ci najbliższe i dlaczego?
    K.Cz.: Wszystko zależy od chwili, nastroju, miejsca, towarzystwa. Kiedy spaceruję nakładam słuchawki i oczywiście słucham muzyki poważnej. W domu moi panowie dużo eksperymentują, słucham cierpliwie (śmiech). Pamiętam jak raz w ramach takiego eksperymentu, na życzenie dwunastoletniego syna, pojechaliśmy na Rawa Blues Festival. Jazz to muzyka, którą odbieram najlepiej w klubie, na żywo. Koncerty, są integracją wszelkich zmysłów. Bez względu na gatunek muzyczny, muzyka na żywo dociera do mnie najlepiej.
    U.R.: Wiem, że cała Twoja rodzina jest bardzo muzykalna, a czy też grasz na jakimś instrumencie lub śpiewasz?
    K.Cz.: (Śmiech) Nie odważyłabym się! Pozostawiłam sobie taniec, wypełniam lukę, którą w kwestii muzycznej nie zapełniają moi panowie. Uwielbiam tańczyć, cokolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek.
    U.R.: Kinga jesteś żoną, matką, pracujesz zawodowo, więc czas masz wypełniony dość szczelnie, a doba nie jest z gumy. Jak sobie wszystko dobrze zaplanować i zorganizować, aby znaleźć czas na tak różnorodne zainteresowania i je pielęgnować od tylu lat?
    K.Cz.: Jestem typem kobiety harcerki, zawsze mam plan. Wszystko przemyślane wcześniej i zapisane. Oczywiście w życiu kobiety tak bywa, wszystkie o tym wiemy, że czasem tej chwili dla siebie brakuje, ale na szczęście dzieci rosną i przychodzi twój moment. Dziś nasz syn jest już dorosły, a tłumacz jest zawodem wolnym więc, oprócz kilku prawnie usankcjonowanych przypadków, jestem swoim szefem i pracownikiem. Dlatego chwytam dzień.
    U.R.: Czy myślałaś kiedykolwiek o twórczości literackiej, o prozie lub poezji w wyrazie Kingi Czarnik?
    K.Cz.: Siedząc na progu chatki dziadków pisałam wierszyki. Pisałam opowiadania, razem z koleżanką pisałyśmy teksty do przedstawień w szkole. Kiedy pisało się jeszcze listy, uwielbiałam to robić. Jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się na twórczość literacką będzie to tekst o życiu.
    U.R.: Kingo, a jak na Twoje pasje zapatrują się najbliżsi? Wsparcie i zrozumienie, to bezcenny dar. Znajdujesz je w swoim otoczeniu na co dzień?
    K.Cz.: Jestem prawdziwą szczęściarą, mam wsparcie i pomoc moich najbliższych.
    U.R.: Jakie plany na przyszłość ma Kinga Czarnik?
    K.Cz.: Chcę rozwijać się malarsko, syn sukcesywnie obdarowuje mnie podręcznikami do fotografii, może więc podniosę swe kwalifikacje i w tej dziedzinie. Chciałabym też spróbować się w rzeźbiarstwie.
    U.R.: O czym marzysz, czy postawiłaś sobie jakieś wyzwania w tym Nowym 2023 roku?
    K.Cz.: Moim wielkim marzeniem jest podróż śladami Vincenta van Gogha. Fascynuje mnie jako malarz i człowiek. Dlatego też użyłam jego słów jako motto mojej wystawy w Wiśniowej, cyt.: „Chodzi o to, by uchwycić nieprzemijające w tym, co przemija”.
    Nie stawiam sobie wyzwań, chcę żyć w spokoju, a wyzwania wprowadzają nerwową atmosferę. Jeżeli będę miała, czy chciała cos zrobić, zrobię to.
    U.R.: Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę Ci spełnienia marzeń, wspaniałej wystawy i nieustającej weny w kreowaniu swoich pasji i sukcesów w życiu.

    Kinga Czarnik emanuje pozytywną energią i radością życia. W dzisiejszych szarych czasach dobrze przebywać z takimi osobami. To ważne, że poszukuje chwil szczęścia zarówno w otaczającym nas świecie, jak i wewnątrz siebie, pielęgnując swoje pasje i rozwijając zainteresowania, które wzbogacają ją samą i jej bliskich. Jeszcze przed rozmową nie wiedziałam, że Kinga zdecydowała się pokazać szerszej publiczności swoje prace malarskie. Myślę, że warto będzie patrzeć jak się rozwija i wzbogaca artystycznie w różnych dziedzinach kultury. Coś mi mówi, że niebawem pochyli się znowu nad kartką papieru i z piórem w dłoni namaluje słowny obraz ze skrawów życia, obserwacji i wrażeń. Przypuszczam, że to też będzie emocjonalny obraz, tylko w innym formacie. Życzę jej wielu takich niespodziewanych zwrotów w życiu, które tu i teraz przyniosą jej radość życia, a nam przyjemność z przebywania w otoczeniu kolejnego człowieka z pasją, która ubarwia tę naszą codzienną rzeczywistość.

    P.S.

    Miałam przyjemność być na wystawie Kingi i posłuchać jej opowieści na temat tworzenia obrazów na żywo. To było bardzo miłe spotkanie, a różnorodność obrazów i technik malarskich zaskakuje.
    Jak Kinga tworzy i jakie pomysły ma już w wyobraźni, to zapewne dobry temat na kolejną opowieść. Myślę, że warto odwiedzić oficynę w Centrum Kultury i Turystyki w Wiśniowej, by osobiście przekonać się o artystycznej duszy Kingi i niebanalnym talencie.

  • Wywiady

    Relaksacje i masażyki dla dzieci, czyli spotkanie z Anną Sową

    Pewnego lipcowego popołudnia 2021 roku umówiłam się na spotkanie z Anią. Znałam jej twórczość artystyczną z fb, a ona chciała mi pokazać swoje pierwsze osiągnięcie literackie, które właśnie ukazało się na rynku. Spotkanie było bardzo energetyczne i roześmiane, pełne optymizmu i wesołych opowieści, przepełnione marzeniami i pomysłami. Pierwsze wrażenie było zachwycające, bo Ania rozkwitała radością z każdym słowem, a w oczach błyskały jej figlarne ogniki. Te iskierki w trakcie naszej rozmowy zapłonęły żarem prawdziwej pasji, a my spędziłyśmy bardzo czarujące popołudnie. Zaciekawiła mnie jej żarliwość i stwierdziłam, że to może być bardzo interesujące doświadczenie, spotkanie w formie wywiadu, przerodziło się w serdeczną rozmowę, a moja intuicja mnie zawiodła, to właśnie o takich ludziach z pasją lubię pisać. A kim jest Anna, co ją zaciekawia, i czym się pasjonuje?

    Zapraszam na wywiad z Anną Sową, która wydała książeczkę pt. „Relaksacje i masażyki dla dzieci”.

     

    Urszula Rędziniak: Kim jest Anna Sowa?

    Anna Sowa: Jestem strzyżowianką, matką uroczego, choć dorosłego syna, a na co dzień pracuję, jako nauczyciel wychowania przedszkolnego, oligofrenopedagog, instruktor tańca, animator, i kocham pracę z dziećmi.

    U.R.: Czyli praca z dziećmi determinuje twoje życie?

    A.S.: Tak, praca z dziećmi to moja radość, a gdy się robi to, co lubi, to człowiek się otwiera na więcej. Ja jestem w sumie bardzo nieśmiałą osobą, spokojną i zrównoważoną, ale w pracy z dziećmi stać mnie w zasadzie na bardzo wiele i dla nich jestem gotowa przeistoczyć się zarówno w królewnę jak i w czarownicę, czy chociażby królika. Gdy dzieci podążają za moimi pomysłami, to ja się otwieram i one też są wtedy bardziej kreatywne.

    U.R.: Wspomniałaś, że od kilkunastu lat pracujesz, jako przedszkolanka w Gogołowie, to dość daleko od Strzyżowa.

    A.S.: Tak, to prawda, ale kiedyś przez kilka lat mieszkałam we Frysztaku, potem moje życie się skomplikowało, zostałam sama z synem i postanowiłam znowu wrócić w rodzinne strony. Jednak uważam, że dorosły człowiek powinien być samodzielny, więc nie chciałam mieszkać z rodzicami, dlatego wzięłam kredyt, kupiłam mieszkanie, i mam nadzieję, że w tym roku wreszcie go spłacę (śmiech).

    U.R.: Każdy z nas ma jakieś życiowe zawirowania, a jak Ty sobie z nimi radzisz?

    A.S.: Od wielu lat staram się nie poddawać, mam marzenia, dążę do ich realizacji, uśmiecham się do ludzi i co najważniejsze oddzielam sprawy osobiste od życiowych.

    U.R.: To trudna sztuka Aniu, tak się odciąć od tego, co nas gnębi i rzucić się w wir pracy. Jak sobie z tym radzisz?

    A.S.: To prawda, łatwo nie jest, ale dużo pracuję nad sobą, nie tylko kształcę się zawodowo, ale także pracuję nad swoim rozwojem duchowym i interesuję się psychologią, która ułatwia rozwój osobisty. Myślę, a nawet jestem pewna, że z każdym rokiem jest coraz lepiej, a dawne zmartwienia odchodzą w zapomnienie.

    U.R.: Wróćmy do Twoich pasji, bo wiem, że masz ich wiele, uchyl rąbka tajemnicy o nich.

    A.S.: Muzyka, śpiew, taniec, animacje, reżyserowanie spotkań z dziećmi, układanie dla nich tekstów, to pochłania bez reszty. Kiedy planuję przedszkolne dni, to sama rzucam sobie wyzwania, aby każdy dzień był miłym zaskoczeniem dla moich dzieciaków. Sama nie tylko piszę dla nich okolicznościowe wierszyki, ale także szyję stroje, maluję obrazki, wymyślam gry i zabawy. Ja wkładam w to serce i energię, a potem na zajęciach dzieci zachwycone zabawą tę dobrą energię mi oddają. Dzięki temu mam jej zawsze tyle by móc wymyśleć coś nowego i podzielić się nim ze wspaniałym gronem odbiorców, jakimi są dzieci i ich rodziny.

    U.R.: Wracając Aniu do Twojej książeczki. Tytuł zastanawia.

    A.S.: Być może, ale to jest książeczka dla dzieci tyle, że rodzinna. Moim zamiarem było napisanie książki, która będzie jednoczyć rodziny, pozwoli nie tylko posłuchać opowieści, ale także pobudzi wyobraźnię dzieci, a także pozwoli poczuć bliskość drugiego człowieka. Ta bliskość to dar, o którym zapominamy czasami.

    U.R.: Czytam wierszyki i każdy w zasadzie ma dwa pierwsze wersy takie same „Zamknij swe oczka, połóż swą główkę, na mięciutką ciepłą poduszeczkę…” dlaczego?

    A.S.: O to mi właśnie chodziło, aby książeczka była rodzinna, a rodzic, lub ktoś starszy, razem z dzieckiem pochylił się nad słowami wierszyka i utulił dziecko do spokojnego snu. Będąc matką i nauczycielem, wiem jak w dzisiejszym zabieganym świecie, pełnym Internetu i elektronicznych gadżetów brakuje czasu na chwilę oddechu i wyciszenia. Dla dzieci taki lekki stan ukojenia i pobudzenia wyobraźni jest konieczny, a czas spędzony w towarzystwie najbliższych bezcenny.

    U.R.: Gdzie można dzisiaj kupić Twoją książeczkę?

    A.S.: Obecnie jest ona dostępna w sklepie internetowym: sklep.maratonartystyczny.pl

    U.R.: Aniu wspomniałaś, że wierszyki dla dzieci piszesz od dawna, więc dlaczego dopiero teraz mam przyjemność czytać Twoją pierwszą książeczkę.

    A.S.: To jedno z moich marzeń, które udało się zrealizować dzięki życzliwości i zrozumieniu drugiego człowieka. Na jednym ze szkoleń poznałam wspaniałą kobietę, Monikę Kluza, której spodobały się moje pomysły i zaproponowała mi wydanie w takiej dwuczęściwoej formie moich „Relaksacji i masażyków dla dzieci”.

    U.R.: Aniu planujesz zmiany w swoim życiu?

    A.S.: Tak naprawdę teraz zaczynam żyć tak bardziej dla siebie, nie lubię nudy i sztampy, rozwijam się cały czas i nie mam zamiaru przestać. Kocham pracę z dziećmi, a doświadczenie, które zdobyłam przez lata poszerza horyzonty, przede mną jeszcze wiele ciekawej pracy. Moja artystyczna dusza nie może stać w miejscu, cały czas maluję, piszę, uwielbiam spotkania z ludźmi, wędrówki górskie i nie tylko. Nie mam czasu na nudę, natomiast pomysły rodzą się same, więc trzeba je realizować.

    U.R.: Jakie masz marzenia na przyszłość?

    A.S.: Marzę od zawsze, dawniej były to nieśmiałe marzenie, i ta niepewność, że się nie spełnią. Później postanowiłam zawalczyć o siebie i pomóc w ich spełnianiu. Dzisiaj marzę nieustannie, nie boję się sięgać po ich spełnienie, bo życie jest warte tego, by spełniać nasze pragnienia. Mam nadzieję, że już jesienią spełni się kolejne, a ja podzielę się drugą książeczką, tym razem jesienno-zimową częścią relaksacji i masażyków dla dzieci. I jeszcze marzę o napisaniu prawdziwej powieści, takiej o życiu, może o mnie, kto wie, przecież marzenia się spełniają (śmiech).

    U.R.: Dziękuję Ci Aniu za serdeczne spotkanie i ciekawą rozmowę. Życzę Ci spełnienia wszystkich marzeń.

    Zdjęcia z archiwum domowego Ani Sowy 🙂

     

  • Wywiady

    Za ścianą ciszy

    Pewnego dnia napisała do mnie Pani z Wydawnictwa Dragan, w sprawie ich nowej publikacji, która właśnie się ukazała. Z rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziłam wynikało, że książka napisana przez młodą pisarkę, Annę Ziobro z Rzeszowa porusza sprawy trudne społecznie i ukazuje problemy wewnętrzne osób z niepełnosprawnościami. Zaciekawiło mnie to, więc postanowiłam się spotkać z Autorką osobiście.   W międzyczasie trochę poszperałam, trochę poczytałam i  dzisiaj chciałabym Czytelnikom Wagi i Miecza przedstawić strzyżowiankę, Panią Annę Ziobro, która wydała swoją drugą powieść pt. Za ścianą ciszy. Kim jest, o czym mówi jej nowa powieść, jakie tematy Autorka lubi poruszać, i jakie ma plany na przyszłość, o tym dowiemy się poniżej, zapraszam na wywiad z Anną Ziobro.

    U.R.: Pani Aniu, jest pani strzyżowianką, która mieszka i pracuje w Rzeszowie. Proszę nam opowiedzieć trochę osobie.

    Anna Ziobro:  Jestem kobietą wielozadaniową: mamą, żoną, gospodynią domową, pracownikiem etatowym, a od pewnego czasu także autorką książek. Od skończenia studiów pracuję jako tłumacz i korektor tekstów dla lubelskiej firmy, ale aktualnie mieszkam z rodziną w Rzeszowie. Moja praca zawodowa poniekąd ułatwia mi to, co robię w wolnym czasie, czyli tworzenie opowieści.

    U.R.: Czy nadal jest Pani związana ze swoim rodzinnym miastem?

    A.Z.: Często bywam w Strzyżowie, bo nadal mieszkają tam moi rodzice i część znajomych. Mam do tego miasta sentyment, bo tu się wychowałam i tu zaczęła się moja przygoda z czytaniem (namiętnie pożyczałam książki z lokalnej biblioteki) i pisaniem.

    U.R.: Wiem, że pisze Pani wiersze, a w 2020 r. wydała Pani swoją pierwszą powieść pt. Tysiąc kawałków. Pierwsza książka była o…?

    A.Z.: Miłości. Nie jest to jednak prosta historia ze słodkim happy endem, tylko opowieść o dwojgu ludziach, którzy spotkali się przypadkiem i wybuchło pomiędzy nimi z początku piękne i szczere uczucie, które z czasem u jednego z nich przyjęło zaborczą formę. Powieść pokazuje, że jeden błąd może spowodować lawinę kolejnych, ale też że nigdy nie jest za późno na to, by odnaleźć szczęście. 

    U.R.: Skąd w ogóle pomysł, aby pisać?

    A.Z.: To jest dość ciekawa historia, bo ja nie planowałam napisania książki. Pomysł na debiutancką powieść pojawił się zupełnie znienacka, w momencie kiedy miałam na głowie wiele różnych spraw i cierpiałam raczej na chroniczny brak czasu niż na jego nadmiar. Ale ten pomysł zaczął dojrzewać w mojej głowie, aż w końcu nabrał tak konkretnych kształtów, że zasiadłam do pisania ‒ jednak z myślą, że nie doprowadzę sprawy do końca albo że wyjdzie z tego co najwyżej opowiadanie. Ostatecznie wyszła powieść o objętości niespełna 400 stron, a później  pojawiły się kolejne pomysły.

    U.R.: I kolejne pytanie, które od razu mi się nasuwa, skąd czerpie Pani pomysły na wątki w powieści?

    A.Z.: Pytanie o inspirację jest dla mnie dość trudne, ponieważ nie potrafię wskazać jednego źródła. Dużo czytam, nie tylko książek, ale też reportaży, artykułów, wpisów internetowych. Obserwuję świat, lubię rozmawiać z ludźmi, analizować, wyciągać wnioski… Mogę więc powiedzieć, że inspiruje mnie samo życie, tym bardziej że staram się, aby moje powieści były autentyczne i opowiadały o realnym świecie.

    U.R.: Wracając do powieści, dzięki której dzisiaj rozmawiamy. Za ścianą ciszy, to nie jest typowy romans o nieszczęśliwej miłości, tylko opowieść dotykająca spraw trudnych, o których często człowiek w pełni sprawny w ogóle nie ma pojęcia. Co musi zrobić Autor, aby jego słowa były wiarygodne, a postać prawdziwa?

    A.Z.: Mam wrażenie, że romansów o nieszczęśliwej (ewentualnie szczęśliwej) miłości jest na rynku wydawniczym bardzo dużo, dlatego staram się podchodzić do tematu miłości w trochę inny sposób, ukazując jej różne oblicza. Uważam, że warto poruszać trudne i niepopularne tematy, jak choroba czy niepełnosprawność, bo wciąż za mało się o tym mówi i wiele osób jest nieświadomych problemu. Żeby jednak historia była wiarygodna, a postać prawdziwa, konieczne jest w moim odczuciu dogłębne zbadanie problemu przez samego autora, poświęcenie mu odpowiednio dużo czasu i miejsca w powieści. Nie wystarczy nakreślić go pobieżnie, bo wtedy trudno o tę wiarygodność. Z drugiej strony nie chciałam zagłębiać się w fachowe zagadnienia i pojęcia, które mogłyby nie być zbyt przystępne dla czytelnika, tylko znaleźć pewnego rodzaju złoty środek.

    U.R.: Czy ma Pani doświadczenie na co dzień z niepełnosprawnością?

    A.Z.: Nie.

    U.R.: Jeżeli tak, to jak ją Pani postrzega, jeżeli nie to skąd czerpała Pani inspirację dla głównej bohaterki.

    A.Z.: Psychologia choroby i niepełnosprawności oraz ich społeczny wymiar od dawna mnie interesują. Dużo o tym czytam nie tylko literaturę fachową, ale przede wszystkim relacje z życia wzięte. Aby stworzyć Idę główną bohaterkę mojej powieści, wertowałam blogi prowadzone przez osoby niesłyszące lub niedosłyszące, bądź osoby na co dzień z nimi obcujące. Czytałam wpisy na forach dedykowanych problemowi niedosłuchu. Oglądałam też tutoriale języka migowego. To wszystko pozwoliło mi spojrzeć na całą historię oczami Idy.  

    U.R.: Pomysł, wena i twórcza kreatywność towarzyszą Pani od lat. Czy utożsamia się Pani z głównymi bohaterami, czy jednak jest to tylko wyobraźnia, którą przelewa Pani na papier.

    A.Z.: Zawsze podkreślam, że moi bohaterowie są wytworem wyobraźni. Nie mają swoich bezpośrednich pierwowzorów w prawdziwym świecie, ale też nie są od niego zupełnie oderwani. W niektórych postaciach przemycam pewne cechy, upodobania, marzenia, przywary czy sposób bycia mój własny lub znanych mi osób, ale są to raczej subtelne podobieństwa.

    U.R.: Główna bohaterka powieści Za ścianą ciszy, Ida, to postać ze skomplikowaną sytuacją życiową, borykająca się z problemami niedosłuchu oraz Adam, mężczyzna po przejściach, wychowujący samotne dziecko. Złożony problem życiowo-emocjonalny zawarty w książce zaciekawia. Mnie natomiast intryguje, skąd taka młoda osoba jak Pani znalazła w sobie odwagę, aby poruszyć w swojej książce niełatwe problemy, szczególnie te społeczne? 

    A.Z.: Jak powiedziałam wcześniej, wierzę, że trudne tematy trzeba poruszać. Słowo pisane ma dużą moc może wyrządzić wiele złego, ale też dobrego. Może otworzyć oczy na problem, którego jesteśmy nieświadomi, ale to, że w danym momencie nie mamy z nim do czynienia, czy też jest spychany poza margines zainteresowań, nie oznacza, że go nie ma. Ta książka miała być cegiełką, którą chciałam dołożyć do budowania empatii i tolerancji dla szeroko pojętej inności, bo mam wrażenie, że jako społeczeństwo mamy jeszcze wiele do zrobienia w tym względzie.

    U.R.: Czy w trakcie tworzenia swojej książki sięgała Pani do doświadczeń osób niesłyszących i specjalistów z tego zakresu medycyny?

    A.Z.: Sięgałam do zapisków w postaci blogów i wypowiedzi na forach. Czytałam o praktycznych trudnościach osób niesłyszących i niedosłyszących w życiu codziennym. Nie konsultowałam się bezpośrednio z żadną konkretną osobą, ale starałam się uzyskać możliwie najdokładniejszy ogląd sytuacji. 

    U.R.: Podjęła Pani ryzyko i udało się osiągnąć sukces. Jakie to uczucie?

    A.Z.: Nie patrzę na pisanie w kategoriach sukcesu czy porażki. Pisanie, a w końcu także publikacja książek i docieranie z nimi do czytelników to bardzo złożony proces i autor na wiele kwestii ma niewielki wpływ, ale rzeczywiście pisząc Za ścianą ciszy, postawiłam sobie za cel skłonienie czytelnika do refleksji, otworzenie oczu na problem i promowanie wspomnianej już empatii. Kiedy otrzymuję od czytelników, również osób niepełnosprawnych czy mających  z nimi styczność, informację zwrotną i opinie, że to się udało, czuję ogromną radość i mam poczucie spełnionej misji. Pod tym względem można mówić o sukcesie.

    U.R.: Czy i co lubi Pani czytać, jaka jest ulubiona książka i tematyka, która Panią pochłania bez reszty?

    A.Z.: Czytam bardzo dużo. Czytanie wyrabia szacunek do słowa pisanego, dlatego wydaje mi się, że bez czytania nie ma pisania. Sięgam po różne gatunki. Do niedawna królowały u mnie powieści obyczajowe i thrillery psychologiczne, ale ostatnio otwieram się na nowe czytelnicze doznania, a kryterium oceny danej książki nie jest dla mnie gatunek, tylko sposób przedstawienia historii, jej autentyczność i spójność. Dużą wagę przywiązuję też do stylu autora i warstwy językowej. Nie lubię powieści niedopracowanych, naciąganych czy zawierających błędy. Na wszystkie inne jestem otwarta. Jeśli chodzi o tematykę, najbardziej pochłaniają mnie te książki, które poruszają trudne, autentyczne problemy.   

    U.R.: Czym oprócz pisarstwa interesuje Anna Ziobro?

    A.Z.: Oprócz książek ważne miejsce w moim życiu zajmuje turystyka górska. Uwielbiam zaszyć się na tatrzańskim szlaku, niekoniecznie jednym z tych najbardziej obleganych, i z plecakiem przemierzać kolejne kilometry. Uważam, że nic tak dobrze nie oczyszcza głowy i nie ładuje wewnętrznych baterii, jak intensywny wysiłek fizyczny w otoczeniu pięknej przyrody.

    U.R. A o czym Pani marzy?

    A.Z.: Mam raczej przyziemne i typowe marzenia. Marzę o tym, żeby moja rodzina była zdrowa i żebyśmy my, jako ludzie, byli dla siebie lepsi i bardziej wyrozumiali.

    U.R.: Jak pogodzić szarą rzeczywistość dnia codziennego, z twórczą pracą i spełnianiem marzeń?

    A.Z.: Prawdę mówiąc, nie mam na to konkretnej recepty. Czasami w biegu dnia codziennego trudno wygospodarować chwilę na realizację marzeń, ale wydaje mi się, że jeśli się czegoś bardzo chce, zawsze znajdzie się na to czas. Pisanie powieści wymaga systematyczności, samozaparcia i cierpliwości, ale sprawia mi ogromną radość i jest odskocznią od codzienności. Myślę, że właśnie to mnie napędza.

    U.R.: I tak na zakończenie, jakie ma Pani plany przyszłość, o czym będzie kolejna książka i kiedy możemy się jej spodziewać?

    A.Z.: W tym roku mają pojawić się jeszcze dwie powieści. Jedną z nich będzie kontynuacja mojej debiutanckiej książki (dokładna data premiery nie jest znana), a druga to opowieść zimowo-świąteczna, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Dragon w jesieni i która znów poruszy kilka ważnych i w dużej mierze przemilczanych tematów społecznych. Ukończyłam też pracę nad piątą powieścią, która właśnie trafiła do wydawcy i w najbliższych tygodniach będę oczekiwać na decyzję odnośnie do jej publikacji. Przy okazji zapraszam też na moje profile autorskie na Facebooku i Instagramie, gdzie na bieżąco pojawiają się informacje o mojej twórczości.  

    Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia na dalszej pisarskiej drodze, a Czytelników zapraszam na kolejną powieść Anny Ziobro, która właśnie się ukazała 🙂

  • Wywiady

    Perłowy jubileusz

    Zaczynając od papierowych godów, pary związane małżeńską przysięgą, na dobre i na złe, tworzą związki partnerskie, które z każdym kolejnym rokiem obchodzą coraz bardziej cenne jubileusze. Im więcej lat w doli i niedoli, tym kamień coraz szlachetniejszy, nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim ze wspólnej drogi, która z reguły nigdy nie jest prosta. Kiedy mija rok za rokiem uświadamiamy sobie ile wytrwałości i kompromisów za nami, ile przeszkód pokonanych, ile szczęśliwych chwil i wątpliwości łączy prawdziwy związek. A co z innymi rocznicami, związanymi z pracą, działalnością zawodową lub innymi wyzwaniami?

    W zasadzie nie mają one innej nazwy niż rocznicowa, ale cóż stoi na przeszkodzie, aby piękny okrągły jubileusz ozdobić kamieniem wytrwałości. I tak właśnie przyszło mi na myśl, gdy w zaciszu biura spotkałam się z Właścicielami firmy, aby porozmawiać o 30 rocznicy istnienia Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego REMBUD Sp. z o.o. Na spotkanie przybyli założyciele Alina Moskal i Michał Wojtyna oraz ich dzieci, obecne szefostwo firmy – Marta Włodyka – Prezes, Tomasz Wojtyna – Wiceprezes REMBUDU. Wybierając się na rozmowę z Właścicielami i Zarządem PRB REMBUD sp. z o.o. zajrzałam jeszcze na ich stronę internetową http://www.rembud.un.pl/. Na niej można poczytać o rodzinnej firmie i poznać jej historię. Bogata oferta budowlano-remontowa, opisy projektów zrealizowanych i będących w budowie, nagrody i wyróżnienia za prowadzoną działalność, oraz różnobarwna galeria nie tylko budynków.W zasadzie bardzo szczegółowy opis, który zawiera najważniejsze kartki z życia firmy. Jednak tak jak w małżeństwie, zawsze można jeszcze coś opowiedzieć, więc i ja miałam cichą nadzieję, że będzie to spotkanie na miarę jubileuszu. Ponad dwie godziny rozmów, opowieści i anegdot, przesiąkniętych szczerym uśmiechem i życzliwością minęło błyskawicznie. A jaki rąbek tajemnicy został uchylony?

    Zapraszam na spotkanie z Aliną Moskal, Michałem Wojtyną, Martą Włodyką i Tomaszem Wojtyną.

    Urszula Rędziniak: Alino, jak to się stało, że młoda kobieta zaangażowała się zawodowo w dziedzinę budownictwa, pasja czy przekora, jakie były motywy Twojej decyzji?

    Alina Moskal: W zasadzie od dziecka marzyłam o budownictwie, a po skończonej szkole podstawowej postanowiłam pójść do technikum budowlanego. Wszyscy dziwili się i przekonywali rodziców, że to zły pomysł, szkoła daleko, a ja młoda i do tego dziewczyna, nie poradzę sobie na tym kierunku. Ukończyłam prefabrykację budownictwa, taki kierunek z budownictwa. Ale ja jestem uparta i też trochę przekorna, więc postawiłam na swoim. Gdybym dzisiaj, po latach miała tę decyzję podjąć jeszcze raz, nie zawahałabym się ani minuty. Tak budownictwo to moja pasja, i mojego brata, który także pracuje w tej branży. Uwielbiałam jeździć na budowy, doglądać, sprawdzać czy wszystko działa tak jak należy, ciągnęłam Michała, aby zabierał mnie na każdą, tam mogłam porozmawiać z pracownikami, i doglądnąć wszystkiego. Zawsze był błysk w oku, ciągle coś się działo, zawsze były problemy i wyzwanie by je pokonać. Praca na budowie jest jak hazard, wciąga jest pełen emocji i ryzyka, ale wciąga, to było moje przeznaczenie. Dzisiaj też bym chętnie pojechała, ale jestem już dwa lata na emeryturze i teraz młodzi przejęli nasze obowiązki.

    U.R. REMBUD, rodzinna firma z tradycjami, o której możemy poczytać na stronie internetowej, w tym roku obchodzi jubileusz 30-lecia istnienia. 10 sierpnia 1990 r. to początek działalności, pierwsza betoniarka i drobny sprzęt remontowo budowlany, ale jak naprawdę to się zaczęło?

    Michał Wojtyna: Jeszcze w czasach PRL-u pracowaliśmy razem z Alą przez wiele lat w Gminnej Spółdzielni SCH w Strzyżowie, w ekipie remontowo-budowlanej, której byłem kierownikiem. Niestety okazało się, że aby utrzymać to stanowisko muszę wstąpić do partii. Niestety, moje przekonania nie pozwoliły mi przyjąć tej „propozycji” ówczesny Prezes GS zaproponował mi założenie własnej spółki, w której głównym udziałowcem była Gminna Spółdzielnia „SCH” w Strzyżowie. I tak zaczęliśmy z Aliną pracę „na swoim” w spółce j.g.u. „GESBUD” w Strzyżowie. Kiedy w Polsce zakończył się „jedynie słuszny ustrój” i rozpoczął kapitalizm, zmiany nastąpiły również w GS SCH. Nie był to sprzyjający czas dla spółek j.g.u. Kapitalizm nie akceptował tworów z poprzedniego ustroju i w lipcu 1990 r. wszyscy pracownicy stracili pracę i znaleźli się na zasiłkach dla bezrobotnych, a ja zostałem likwidatorem spółki.

    U.R.: Pierwsza firma okazała się niewypałem, trudny czas przemian społecznych, ryzyko, niepewność i porażka, a wy zakładacie kolejną firmę, i na dodatek znowu razem, dlaczego?

    Alina M.: Wszyscy zarejestrowaliśmy się w Urzędzie Pracy, jako bezrobotni, a ja nie mogąc znaleźć sobie miejsce przychodziłam do nadal do biura. I tam przeglądając gazetę Nowiny znalazłam ogłoszenie, że jest praca dla firmy remontowo-budowlanej, jako podwykonawcy w firmie INSTALBUD. Niewiele myśląc pojechałam pociągiem do Rzeszowa na rozmowę i przyjęłam zlecenie. Miałam wtedy 33 lata i do dzisiaj pamiętam jak byłam ubrana. Dopiero pod koniec rozmowy przyznałam się, że jesteśmy w upadłości i nie ma żadnej firmy. Na mojej drodze stanął zacny człowiek, kazał mi założyć firmę i przystąpić do realizacji zadania. Tak 10 sierpnia 1990 r. powstało Przedsiębiorstwo Remontowo-Budowlanego REMBUD Sp. z o.o, a w skład naszego majątku weszła betoniarka i drobny sprzęt remontowo-budowlany oraz ludzie, którzy razem z nami stracili pracę. To było przeznaczenie. Spisaliśmy umowę pracy na remont Sądu, a właściwie piwnic Zamku. Pierwsze zlecenie na szczęście, a życzliwość przyniosła nam zysk, za który kupiliśmy sobie Żuka.

    Michał W.: Ja technikum budowlane skończyłem przypadkiem, namówił mnie kolega, ale dzisiaj wiem, że to był dobry wybór, to jest moja pasja i nie widzę się w żadnym innym zawodzie. Spełniałem się w pracy i do dzisiaj z sentymentem jeżdżę na budowę. Teraz to ja zawracam głowę Tomkowi, aby mnie tam zabrał. Pomysł i odwaga Ali to była najlepsza rzecz, jaka nam się mogła nam wtedy przytrafić, więc gdy padł pomysł utworzenia firmy nie wahałam się ani minuty. Pierwsza praca podwykonawcy, a potem kolejne, do dzisiaj jesteśmy świadomi, że życzliwość jednego człowieka pozwoliła nam spełnić nasze marzenia.

    U.R.: W tamtym okresie złamaliście wiele stereotypów, nie było przeszkód?

    Alina M.: Nasi pracownicy, to bardzo często jedyni żywiciele rodziny, nie można się było poddać, bo firma to ludzie, oni też przeżywają z nami nasze problemy, dla nich musieliśmy się postarać przełamać niepowodzenia, przełamać przeszkody i realizować cele. W budownictwie nigdy nie było łatwo. Firma to ludzie.

    Michał W.: Podpisuję się pod tym, co powiedziała Ala. Ona się do tego budownictwa strasznie przywiązała i rzeczywiście, gdy stanęliśmy pod ścianą, argumenty Ali okazały się najważniejsze, bo firma to ludzie, którzy są z nami od wielu lat i dlatego do dzisiaj rozwijamy się w tej dziedzinie. Cieszy fakt, że zapracowaliśmy sobie na markę i rozpoznawalność, a przeszkody były, są i będą. Trzeba je pokonywać.

    U.R.: Co trzeba było zrobić, aby dzisiaj obchodzić piękny jubileusz, 30 lat w branży kapryśnej i wymagającej, przy zmieniającej się koniunkturze, a Wy coraz bardziej znani, i godni zaufania. Jaki jest sposób na sukces?

    Alina M.: Kiedy założyliśmy firmę, dostaliśmy dobrą radę. Należało prowadzić pełną księgowość i rozliczać się, co do złotówki. Nasi pracownicy swoje pobory dostają w terminie, a prace zlecone wykonujemy rzetelnie z naciskiem, na jakość i profesjonalizm. Ale najważniejsze jest to, że my z Michałem się nigdy nie oszukaliśmy, nie kłamaliśmy sobie, prosto w oczy mówiliśmy o nurtujących nas problemach. Nie dałoby się stworzyć firmy bez przyjaźni.

    Michał W.: To prawda, zaufanie było i jest najważniejsze. Odmienność spojrzenia zawsze można przedyskutować i dojść do kompromisu. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że Ala mnie oszukała. Czasami jak się pokłóciliśmy, to za chwilę była zgoda, tak przyjaźń i zaufanie to fundamenty, które pozwoliły nam przetrwać. Cieszy, że tak się to poukładało i mam nadzieję, że ta przyjacielska passa będzie trwać.

    U.R.: Rodzinna firma w dobie kryzysu nie dziwi, ale wiemy, że ta branża jest chimeryczna. Marto jak to się stało, że Ty połknęłaś bakcyla?

    Marta Włodyka: Kończyłam studia na Politechnice Rzeszowskiej na kierunku Marketing i Zarządzanie, i w zasadzie wcale nie myślałam o branży budowlanej, ani o firmie, aż okazało się, że jedna z księgowych odchodzi na emeryturę i pilnie potrzeba pracownika. Przyjęłam propozycję i tak się zaczęło. Miało być na chwilę, a Pani Helenka nauczyła mnie przez dwa tygodnie księgowości, przekazując złote rady na przyszłość. Potem Główna Księgowa odeszła na emeryturę i przejęłam jej obowiązki, poznając tajniki REMBUDU coraz w większym zakresie, a potem weszłam do Zarządu spółki. Młody człowiek nie boi się wyzwań, uczy się na bieżąco, lubi wyzwania, a życie czasami płata figla, bo z krótkotrwałego zastępstwa robi się praca na dorosłe życie. Potem mama zachorowała i była potrzeba chwili by ją zastąpić. Dopiero po dziesięciu latach pracy zaczęłam się zastanawiać czy ja chcę tu pracować. Z firmą jestem związana od 2003 roku. Dzisiaj jestem Prezesem i razem z Tomkiem wspólnie zarządzamy firmą, borykając się z problemami i realizując zadania oraz cele, których jest niemało. Praca w REMBUDZIE jest dla mnie inna niż dla mamy. Ja nie jestem taka jak ona, firma to jej dziecko, a ja patrzę na firmę, cieszę się jak się rozwija, i chodzi jak w zegarku, ale dla mnie to jest praca. Mnie nie pociąga budowa, ale cieszy mnie, gdy jadę po Podkarpaciu i widzę nasze projekty, zrealizowane przez stoją dumnie, i cieszą oko. Ja lubię adrenalinę, przygotowanie projektów, wyzwania i rozwijanie się w nowych dziedzinach. A potem wdrażać, ulepszać, wprowadzać nowe systemy zarządzania. I lubię wygrywać, cieszę się, gdy wygrywamy przetargi. Mam taki pazur i zacięcie, szczególnie, gdy się nie da, gdy to nie jest do zrobienia. Lubię pokonywać takie wyzwania. Bo chodzi o to, by firma się rozwijała, a ludzie pracujący u nas byli zadowoleni i usatysfakcjonowani.

    U.R.: Tomku, Ty poszedłeś w ślady ojca, rywalizujecie ze sobą?

    Tomasz Wojtyna: Tak, ja złapałem bakcyla, skończyłem budownictwo i poszedłem w ślady ojca oraz mamy, bo ona też budowlaniec. Ukończyłem Politechnikę Rzeszowską na kierunku Budownictwo. Z firmą związany jestem od 2001r. Początkowo pełniłem funkcję kierownika budowy ucząc się zarządzania procesem budowlanym i poznając firmę „od kuchni”. Od 2006 r. zostałem Zastępcą Prezesa PRB REMBUD. Budownictwo to moja pasja i spełniam się w niej całym sobą. Cieszy praca na budowie i zadowolenie inwestora. Inwestor docenia naszą pracę. Naszą normą jest jakość i ciężka praca wszystkich, od przygotowania projektu, poprzez złożenia oferty, a potem praca na budowie, z ludźmi i inwestorami. Cieszy mnie, gdy dostajemy zaproszenie do przetargu, bo ktoś nas pamięta z poprzednich budów i chce, aby to nasza firma realizowała ich projekt. Na co dzień to wymaga od nas pełnej mobilizacji i dbałości o szczegóły. Trzeba być czujnym i wykazywać się dużą znajomością nie tylko zasad budownictwa, ale i znajomością materiałów budowlanych. Trzeba być na bieżąco, śledzić nowinki techniczne i wprowadzać je do użytku. Nie lubię stwarzać sobie sam problemów, a jeżeli się pojawią należy je rozwiązywać. Nowe technologie wymuszają elastyczność, dobrze jest wujek gogle, można nie tracąc czasu doczytać, jeżeli coś umknie. Jeżdżę na budowę regularnie. Staramy się mieć około 4-5 budów tak, aby dopieścić ich wykonanie. To ważne, bo dobrą markę w obecnych realiach i zmiennym rynku bardzo łatwo stracić. Obecnie mamy ponad 60 pracowników, a także bierzemy podwykonawców, szczególnie z terenu Strzyżowa, bo ważne jest wspierać się regionalnie. Oczywiście kładziemy nacisk na rzetelność i fachowość, bo dobry podwykonawca nie nadużywa naszego wizerunku, a my wspieramy się wzajemnie. Lubię konkrety, nie cieszę się na zapas, ale gdy oddajemy do użytku obiekt, a inwestor i użytkownicy nas chwalą, to daje pełne zadowolenie i satysfakcję. A przeszkody, no cóż trzeba je pokonywać i dążyć do perfekcji.

    U.R.: Konflikt pokoleń istnieje od zawsze, odmienność spojrzenia na sprawy w każdej dziedzinie życia. Jak dochodzicie do konsensu w podejmowaniu decyzji o tym, co jest dla firmy najbardziej korzystne?

    Alina M.: To prawda, po pierwsze każdy z nas jest inny, i na początku na pewno było trudno. REMBUD to moje dziecko i ja jestem z firmą związana bardzo emocjonalnie. Czasami konflikty musiały wyniknąć chociażby z różnicy pokoleniowej. Ciężko było, tym bardziej, że Marta jest moją córką, a ja patrzyłam jak ona sinieje ze złości, bo coś nie jest po jej myśli, a ja nie mogłam ustąpić. Jednak dobro firmy zawsze było najważniejsze i jakoś musieliśmy dochodzić do porozumienia. Cieszę się, że będąc na emeryturze i wpadniemy do firmy to jesteśmy serdecznie przyjmowani przez nasze dzieci. To jest nasz wspólny sukces i wielka moja radość.

    Michał W.: Ala emocjonalnie, a ja rzeczowo, chociaż i dla mnie firma jest bardzo ważna. My mieliśmy wszystko zaplanowane i wypracowane od samego początku, a młodzi mieli własne pomysły. Musieliśmy im pozwolić się realizować, bo gdyby było inaczej, to nie byłoby sensu przekazywać im firmy.

    Marta W.: Czasami zostawialiśmy problem nierozwiązany, wszyscy rozchodzili się do domu by ochłonąć i przemyśleć sprawę oraz swój punkt widzenia. Na drugi dzień było już łatwiej, emocje opadały i przychodził zdrowy rozsądek, bo mieliśmy wspólny cel. 4 osoby, każdy chciał rządzić, ale docieraliśmy się tak jak w małżeństwie. Starsi musieli się trochę odsunąć, a my musieliśmy trochę ustąpić.    

    Tomasz W.: Czasami trzeba było zacisnąć zęby, to nie było łatwe, ale musieliśmy podejmować decyzje dobre dla firmy, nie dla nas. Trzeba było mieć głowę na karku i działać, może gdybym był z natury cholerykiem byłoby mi trudniej. A i tak, kompromis musiałby być wypracowany.

    U.R.: Marto, Tomku, a Wy, czy czujecie presję ojcowskiej ręki nad sobą, prosicie o radę?

    Marta W.: Kiedyś na pewno, ale dzisiaj już nie. W Zarządzie jesteśmy z Tomkiem od 15 lat, to kawał czasu i wiele się nauczyliśmy, a przede wszystkim ponosimy odpowiedzialność za własne decyzje, które wpływają na kształt naszej firmy. I nie boimy się ich.

    Tomasz W.: To prawda, czas uczy, problemy wymagają szybkich reakcji, a nasi Rodzice są już na emeryturze i nie chcemy im zawracać głowy codziennymi zagadnieniami. Ponadto, decyzje trzeba z reguły podejmować szybko, zdecydowanie i nie ma czasu by tłumaczyć kwestie sporne. Mamy świetną kadrę i w sytuacjach awaryjnych wszyscy stają na wysokości zadania dając z siebie to, co najcenniejsze w pracy, pomysł i profesjonalizm.

    U.R.: Czy pozostałe dzieci też są zaangażowane w działalność firmy?

    Alina M.: Mam dwoje dzieci, Marta pełni obecnie funkcję prezesa, a Michał zajmuje stanowisko Kierownik Działu Ofertowania, z firmą związany jest od 2004 r. i na co dzień zajmuje się przetargami. W firmie pracuje też mąż Marty, Bogdan jest kierownikiem Hurtowni Budowlanej REMBUD, on też przyszedł najpierw na chwilę, a potem praca mu się spodobała i został do dzisiaj.

    Michał W.: Ja też mam dwójkę dorosłych dzieci, pracuje z nami oczywiście od lat Tomek i jego żona Marta, która jest asystentką Zarządu i specjalista ds. kadr oraz moja córka Iwona, która jest Główną Księgową i specjalistą ds. płac.

    U.R.: Marto, Tomku, macie swoje dzieci, czy myślicie, że one też pójdą w Wasze ślady?

    Marta W.: Nie wiem, czy moje dzieci pójdą w nasze ślady. W zasadzie nigdy się nad tym nie zastanawiałam, moja ścieżka z firmą zaplotła się z potrzeby chwili, a co będzie kiedyś zobaczymy. Myślę, że dzieci powinny iść swoją ścieżką i nie chcę ich uszczęśliwiać na siłę.

    Tomasz. W.: Mój syn uczy się w Technikum Budowlanym, więc można powiedzieć, że złapał bakcyla, ale co będzie w przyszłości, dzisiaj chyba trudno odpowiedzieć na pewno.

    U.R.: Na stronie PRB REMBUD sp. z o.o. jest napisane, że jesteście firmą rodzinną, opartą na znajomych, która dzięki temu lepiej prosperuje. A jak sobie radzicie z dyscypliną w pracy?

    Marta W.: Może to się wydać dziwne, ale my w ogóle nie mamy problemu z dyscypliną w pracy. Wręcz przeciwnie, czasami to aż serce się raduje, gdy spoglądam na naszych pracowników. Oni są tutaj u siebie i dbają o wszystko bez konieczności napominania, sami wychodzą z pomysłami, angażują się w każdy pomysł i jego realizację. Tak, takich pracowników może nam zazdrościć niejeden pracodawca.

    Tomasz W.: Firma ma już ugruntowaną pozycję na rynku, za swoją rzetelność zdobyła wiele nagród za profesjonalizm i perfekcyjność w budownictwie. Ciężko jest zapracować, a potem utrzymać taki dobry wizerunek, dlatego rzetelni i odpowiedzialni pracownicy to nasz atut. Możemy być dumni, że pracują z nami tacy profesjonaliści, którzy sami dbają o dyscyplinę w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

    U.R.: 10 sierpnia 2020 r. obchodziliście jubileusz 30-lecia istnienia PRB REMBUD sp. z o.o., Alina wspomniała na początku rozmowy, że Marta zamówiła tort, i spędziliście ten dzień w gronie pracowników, a spowodowane to było oczywiście pandemią i szalejącym wirusem. Jak obecna sytuacja w kraju wpływa na Waszą firmę?

    Marta W.: U nas każdy wie, co ma robić, ma szacunek do pracy i do siebie nawzajem, ludzie lubią przychodzić do firmy, jest zgoda, i zaangażowanie, a to daje nam możliwość przenoszenia gór. Wszyscy chcą pracować na to wspólne dobro, chociaż żadna z nas spółdzielnia.

    Tomasz W.: W marcu było ciężko, martwy sezon, zamknięcie ludzi w domach, to był bardzo trudny czas, ale pracownicy byli dla nas priorytetem. Odpłacili nam w tym trudnym czasie, zrozumieniem i współdziałaniem. Udało się nam wspólnie przetrwać, a spływające oferty zabłysły niczym światło w tunelu. Mamy nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej, dla nas, naszych pracowników i całej firmy.

     

    Perłowy jubileusz i czerwony tortowy domek REMBUDU z okazji jubileuszu, dopełniły obrazu spotkania. Pomyślałam, że 30 lat minęło jak jeden dzień, dzieci dorosły, przejęły zarząd nad firmą, rozwijają ją, przynosząc sławę Strzyżowskiej Ziemi, wnuki dorastają, a założyciele z uśmiechem patrzą w przyszłość. Tacy są, na co dzień, pełni empatii i zrozumienia dla drugiego człowieka, pracowici i sumienni profesjonaliści z dziedziny budownictwa.

    Życzę firmie REMBUD kolejnych pięknych, przepełnionych sukcesami i pogodą ducha lat w zawodowej karierze oraz kolejnych okrągłych jubileuszy, następne – koralowe gody – już za 5 lat. Powodzenia!

     

    fot. Piotr Szczepanik z archiwum firmy REMBUD

  • Wywiady

    Dotknąć nieba

    Letnia aura w tym roku była kapryśna, a niebo często zasnuwały deszczowe chmury. Jesień też nas nie rozpieszcza, a jednak zdarza się, że gdy spoglądam w niebo, to widzę na nim nie tylko ptaki. Czasami, tuż przed zmierzchem, można na strzyżowskim niebie zobaczyć człowieka, który na swojej paralotni samotnie przemierza szlak, niczym Ikar, unosząc się w przestworzach. Wówczas zadaję sobie pytania: o bezgranicznej wolności, o możliwości dotknięcia nieba, o marzeniach, które falują razem z wiatrem. Ten niecodzienny widok pobudza wyobraźnię i rodzi wiele pytań. Mnie na kilka z nich udało się znaleźć odpowiedź. W lipcu spotkałam się z niespokojnym duchem, miłośnikiem latania, który zgodził się opowiedzieć o swoich życiowych pasjach.  Jan Stachura, od urodzenia mieszkaniec Dobrzechowa, mąż, ojciec dwóch córek, dziadek trzech wnuczek, na co dzień zajmuje się rolnictwem i ogrodnictwem, a w wolnym czasie spełnia swoje marzenia. Jakie to są fantazje? Zapraszam na wywiad z Janem Stachurą.

     

    Urszula Rędziniak: Proszę opowiedzieć skąd i kiedy wzięła się w Panu taka odwaga, aby dać się ponieść marzeniom, aż na skraj nieba?

     

    Jan Stachura: Tak jakoś to przyszło, dawniej nie było takich możliwości, a jeszcze dla chłopca ze wsi ciężko było realizować swoje pragnienia. Od najmłodszych lat spoglądałem w niebo i marzyłem, aż 20 lat temu udało się je spełnić. Najpierw kurs, szkolenia, potem zakup paralotni i tak już zostało do dzisiaj. Z każdym rokiem było coraz więcej i więcej lotów, a teraz już ponad 1000 godzin w powietrzu jest wylatane. Wszystkie okolice, Bieszczady od Przemyśl po Zakopane zostały przeze mnie z lotu ptaka zwiedzone.

     

    U.R.: Odpowiedni sprzęt i umiejętność jego obsługi to podstawa bezpieczeństwa paralotniarza. Proszę przybliżyć tajniki tej niecodziennej pasji.

     

    J.S.: To prawda, odpowiedni sprzęt i jego obsługa to podstawa, ale do tego trzeba odbyć 7-dniowe szkolenie, a potem ćwiczyć w powietrzu. Bardzo ważna jest tu rozwaga, skrupulatność i przestrzeganie wszystkich zasad. Dopiero po dwóch trzech latach czuje się swobodniej, a w sumie po pięciu latach człowiek nabiera pewności siebie, a i tak musi być rozważny i ostrożny. Do tego dbałość o sprzęt, właściwe warunki atmosferyczne, pora dnia, zgłoszenie lotu. Tutaj trzeba zachować trzeźwość umysłu do końca, bo ponad 90% wypadków na paralotni to wina człowieka. Do dzisiaj nie mogę pogodzić się ze śmiercią Gienia, który miał wypadek na paralotni 5 lat temu. To nieszczęście, którego do dzisiaj nie znamy przyczyn, uświadamia, że doświadczenie i rozsądek to czasami też za mało.

     

    U.R.: Czy na Ziemi Strzyżowskiej jest wielu paralotniarzy?

     

    J.S.: Mieliśmy kiedyś założoną taką grupę „Paranormalni”, było nas dziesięciu, ale po tragedii Gienia, nastąpiła taka przerwa, rok, dwa lata było mniej lotów, a teraz nikt nie ma czasu, a niektórym już się nie chce. 15 lat temu wystarczyło tylko zadzwonić, że się idzie polatać i chętnych było wielu, ale czasy się zmieniają, została nas garstka.

     

    U.R.: Czy pierwszy raz jest trudny, jak zmierzyć się z własnym strachem i unieść ponad ziemią?

     

    J.S.: Trzeba chcieć unieść się ponad ziemię, taki strach jest dobry, można go przełamać. Najważniejsza jest tutaj chęć uniesienia się nad ziemią i rozsądek, by nie zapominać o zasadach.

     

    U.R.: Czy każdy może wsiąść na paralotnię?

     

    J.S.: W zasadzie tak, każdy może spróbować poszybować, bo paralotnie mają rozpiętość od 24 do 40 metrów kwadratowych, dostosowaną do wagi od 50 do 200 kilogramów. Ponadto teraz można latać na paralotniach dwuosobowych, które unoszą od 150 do 400 kilogramów. 15 lat temu takie latanie nie było możliwe, ale teraz można wziąć pasażera, o ile ma się paralotnię do tego przeznaczoną.

     

    U.R.: O czym myśli Jan Stachura, gdy płynie po niebie?

     

    J.S.: Taki spokój, cisza, nie ma nikogo, jestem sam, nie ma samochodów, czasem tylko ptak przeleci, albo pająk, a pajęczyna tak się koło mnie snuje, i ten wszechobecny spokój. Tylko szum wiatru, który pozwoli uwolnić także myśli, a człowiek czuje się prawdziwie wolny. Zapomina się o wszystkim, a człowiek tylko kręci głową i chłonie widoki. Prawdziwe oderwanie od wszystkiego, po prostu trzeba to spróbować. Na zachodzie widać Tatry, na południu szczyty połonin bieszczadzkich, a przy odrobinie szczęścia na północy zorzę polarną.

     

    U.R.: Wiem, że latanie to nie jedyna pasja Jana Stachury. Proszę uchylić rąbka tajemnicy o drugiej, i która z nich narodziła się pierwsza?

     

    J.S.: Tak to moja druga pasja, która w zasadzie zaczęła się razem z lotami. Z góry pięknie widać, tylko jak to później dobrze pokazać. To nie było takie proste i pierwsze fotografie były raczej tak dla siebie. Ale żeby zdjęcia były ładniejsze, bardziej profesjonalne zapisałem się na kurs fotograficzny na Uniwersytecie III Wieku w Rzeszowie. Od podstaw kurs fotografii, a potem szlifowanie technik i teraz te zdjęcia mają bardziej profesjonalny wygląd. Po latach ujęcia robię już zupełnie inaczej, przedtem fotografowałem miejsca, a teraz zwracam uwagę na więcej szczegółów, miejsce, światło, i wiele innych tajników, które nieobce są pasjonatom fotografii. Fajne w tej pasji jest zamknięcie w czasie, i zmiany, które rzeczywistość niesie ze sobą. To samo miejsce 10 lat temu i teraz. Przez porównanie można się przekonać, jak zmienia się ta nasza Ziemia Strzyżowska.

     

    U.R.: Wiem, że jest Pan miłośnikiem zdjęć i wysokich lotów, a co jeszcze pasjonuje Jana Stachurę?

     

    J.S.: Wędrówki, zwiedzanie, w gronie rodzinnym, spanie pod namiotem, często przemierzamy Polskę zachwycając się jej pięknem. To są bardzo dobre spotkania, przepełnione przyrodą i serdecznością rodzinnych spotkań.

     

    U.R.: Jak na Pana pasje zapatruje się rodzina? Czy udało się ich natchnąć wiatrem w przestworzach?

     

    J.S.: Małżonka i córki wolą oglądać zdjęcia na ziemi i zwiedzać plenery, natomiast zięciowie i wnuczki złapały bakcyla. Obecnie dwuosobową paralotnią odbywamy z wnuczkami popołudniowe loty ciesząc oko pięknem przyrody. Czekam na przyjazd trzeciej, aby i ona mogła z dziadkiem poszybować po strzyżowskim niebie.

     

    U.R.: Pana zdjęcia mogliśmy podziwiać na wystawie w Muzeum Samorządowym Ziemi Strzyżowskiej, czy też ostatnio w jednym z wydań miesięcznika Waga i Miecz. Czy w najbliższym czasie planuje Pan kolejną wystawę?

     

    J.S.: Mam w archiwum wiele zdjęć, dawnych i obecnych, w zasadzie cały powiat sfotografowany i zmiany, które przez lata zaszły wokoło nas. Nawet sobie nie zdajemy sprawy jak wiele. Planuję wydać taki album, już wstępnie rozmawiałem z władzami samorządowymi. Co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

     

    U.R.: W Internecie można wejść na stronę „Jan Stachura Fotografia”, a tam znajdziemy m.in. zakładki fotografii lotniczej i krajobrazowej. Piękny i efektowny sposób na połączenie dwóch pasji został poszerzony o zatrzymane w kadrze obrazy z dronu. Czy to kolejna pasja Pana Jana?

     

    J.S.: Myślę, że jest to kolejna ciekawa forma uwiecznienia z nieba tego, co na ziemi. Chociaż w tym przypadku ja stoję na ziemi i taktuję to, jaką ciekawą formę spędzania czasu, jednak lotów dron nie zastąpi.

     

    U.R.: Tak oto Jan Stachura, pasjonat paralotniarstwa i fotografiki dzieli się swoimi marzeniami. A jakie plany przyszłość?

     

    J.S.: Na pewno chciałbym wydać ten album ze zdjęciami zrobionymi na przełomie 20 lat, dalej latać i fotografować, wędrować z rodziną i cieszyć się życiem każdego dnia, a co jeszcze los przyniesie, to się okaże.

     

    U.R.: Panie Janie dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę… No właśnie, czego się życzy paralotniarzom?

     

    J.S.: Paralotniarzom, tak jak i lotnikom, tyle samo lądowań, co startów.

     

    U.R.: W takim razie życzę tyle samo lądowań, co startów oraz spełnienia kolejnych marzeń przepełnionych pomyślnym wiatrem w blasku zachodzącego słońca.

     

    Z paralotniarzem i fotografikiem Janem Stachurą rozmawiałam z wielką przyjemnością, a teraz czekam na Jego nowy album.

     

    Fotografie z archiwum Jana Stachury.

  • Wywiady

    Wierszowane pocztówki

    Kto z nas nie pamięta stosów kartek kupionych w chwili radości z wędrówek dla pamięci po drogach znanych i nieznanych  szlakach ścieżek, najczęściej z wakacyjnej przygody. Było ich zawsze wiele, do rodziców, dziadków, przyjaciół i znajomych, wspomnienia z podróży, życzenia i pozdrowienia przepełnione serdecznością.

    Tekst, który na małej kartce zapełniał się gawędą, pisany drobną czcionką, często zawierał nie tylko wyrazy pamięci, ale także opowieści, zminimalizowane do wielkości miejsca na pocztówce z…

    Wysyłacie jeszcze pocztówki z wakacji?

    Takie kartki wysyła do dzisiaj, wszystkim zaprzyjaźnionym Stanisław Stec, z którym miałam przyjemność rozmawiać w pewne lipcowe popołudnie. O spotkanie zabiegała Joanna Krypel, koleżanka z pracy, w której Stanisław wykonuje swoje obowiązki od ponad 40 lat. Mieszkaniec Strzyżowa, pracownik naszej słodkiej „Roksany”, w wolnym czasie pisze często takie pocztówki z podróży. Tak właśnie zaczyna się przygoda tego sympatycznego człowieka z wierszem. Krótko i na temat, ale z rymem i niekłamanym entuzjazmem, od lat dzieli się radością życia.

    Nasza rozmowa toczy się w miłej atmosferze trojga ludzi. Czas płynie leniwie, a zapał z jakim Stanisław i Joanna opowiadają o twórczości na temat pisania, skłania mnie do refleksji, o tym że pasja to wielka siła, która jednoczy ludzi.

    Stanisław odczytuje z zeszytu fragmenty swoich opowieści, bo pocztówkowe życzenia to był początek jego przygody z wierszem. Od ponad roku pisze wiersze i teksty ballad na okoliczność lub z okazji ślubu, spotkania, zdarzenia w pracy, śmiesznej pomyłki i „niecnie” wykorzystuje wszystkie sytuacje, aby w sposób serdeczny i lekko kpiący zatrzymać słowem wspomnienia chwili. Ma tych rymowanych opowieści wiele. Zawierają w sobie zawsze optymizm i odrobinę kpiny, a ja patrząc na niego widzę człowieka przepełnionego nieustającą pogodą ducha. Swoje teksty często oprawia w muzyczne drgnienia strun gitary i śpiewa. A jego pogoda ducha ubarwia spotkania i wyjazdy na których Staś jest bardzo lubianym wodzirejem. I oczywiście zawsze musi też wysłać wierszowane kartki dla przyjaciół.

     

    Zapytałam Stanisława, czy podejmie wyzwanie i zmierzy się z pisaniem wierszy na inne tematy niż pocztówki i opowieści z życia wzięte. Stanisław zawahał się przez chwilę, i stwierdził, że czasami zdarza mu się rozważać myśli, które wpadają do głowy i być może nawet coś by z tego wyszło, gdyby nie fakt, że nie zawsze ma przy sobie kartkę i długopis, aby je zapisać. Każdy twórca wie, że jak myśl nie zostanie zapisana, to potrafi ulecieć jak ptak, który spłoszony podrywa się gwałtownie do lotu pozostawiając po sobie tylko wzniesiony kurz.

    Czas pokaże, a ja wysłuchałam jeszcze ciekawej opowieści, jak Joasia uznała, że w dowód sympatii napisze dla Stasia swój wiersz. On mocno podekscytowany nie wytrzymał i od ręki napisał dla niej słowa zachęcające do wierszowanej potyczki. I tak powstał „tryptyk – dwa wiersze Stanisława Steca, a po środku słowo od Joanny Krypel. Ciekawa kombinacja, polemika osób, które darzą się szacunkiem i sympatią. Tak też można podzielić się słowem i myślą.

    „Moja żona to gitara, gram na niej, kiedy chcę”

    usłyszałam w odpowiedzi na pytanie, czy Stanisław woli pisać, czy grać. Gra i śpiewa na imprezach, wyjazdach i wczasach, a pisze często, szczególnie gdy wysyła pocztówki i opisuje rymem gagi sytuacyjne.

    Uśmiech i śmiech towarzyszyły nam przez całe spotkanie, gdy swoje opowieści snuł Stanisław, prezentując własną twórczość i czasami trudną historię swojego życia. Pełen optymizmu i pogody ducha stwierdził, że do rymu pisze mu się łatwo i szybko, a wyzwanie białego wiersza weźmie pod uwagę, ale nic nie obiecuje. Teraz ja czekam z ciekawością, czy Stanisław podejmie wyzwanie.

    Lato nieuchronnie zmierza do jesieni, skończył się czas wakacyjny, a zmrok zapada coraz szybciej. Nadchodzę długie jesienne wieczory, a wraz z nimi relaks, który można spędzić iście twórczo, pisząc słowa dla pamięci. Dlatego życzę Stanisławowi, by rozwinął skrzydła myśli poetyckiej, i z taką samą niekłamaną radością dzielił się nimi, nie tylko z wąskim gronem zaprzyjaźnionych odbiorców.

     

    Dziękuję Joannie Krypel za zaangażowanie i zapał, z jakim podzieliła się swoim odkryciem, twórczością kolegi z pracy, a Państwa zapraszam na spotkanie ze słowem Stanisława Steca w najbliższym wydaniu miesięcznika „Waga i Miecz”.

  • Wywiady

    Wakacyjna kontrola lotów

     

    Lato, czas beztroski, więc zaczęło się od „hmmm… a potem sklejać, skręcać, dłubać” – myśl techniczna, precyzja, pinceta, lupa i zamiłowanie do majsterkowania to pierwsze słowa o zainteresowaniach, o których w ciepły lipcowy wieczór opowiadał mi z pewną nieśmiałością Jan Czarnik. Młody człowiek, który dopiero ukończył z wyróżnieniem szkołę podstawową przedstawił w szczegółach, jak zbudował niedawno swój pierwszy samolot sterowany radiem, który właśnie odbył pierwszy zdalny lot. 

    Modelarstwem Janek zajmuje się już od drugiej  klasy szkoły podstawowej. Swoją pasję rozwija z wielki zapałem, a uczestnictwo w forach dla modelarzy pozwala czerpać z doświadczenia innych Jego prace można oglądać co roku w strzyżowskiej Bibliotece na Wystawie Modeli Plastikowych i kartonowych.

     „Tak naprawdę to Janek budował swoje pasje od maluszka trzyletniego. Jak podróżowaliśmy, a podróżujemy dużo, to zawsze jakieś muzea techniczne, lotnicze – wszystko go interesowało. Wystarczyło dać mu bilet i młodego gościa po prostu nie było.” – opowiada mama Jana, Kinga Czarnik.

    Janek bardzo lubi częste wizyty na warsztatach w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, którego celem jest promowanie i popularyzacja komunikacji naukowej. Zwiedzający mogą poznawać tam m.in. prawa przyrody poprzez samodzielne przeprowadzanie doświadczeń na wystawach, gdzie wszystko jest interaktywne i stricte edukacyjne. Do dzisiaj Janek pasjonuje się także elektroniką i w wolnych chwilach, razem z tatą majsterkuje dla zabawy.

    Żeglarstwo, to kolejny konik, który został zaszczepiony Jankowi przez rodziców, Kingę i Przemysława Czarników. Co roku wspólnie spędzają wolny czas m.in. żeglując po wodach różnych akwenów. Pływanie w wodzie, pływanie na wodzie, podróże po Polsce i świecie to zainteresowania, które Janek rozwija z wiekiem, smakując piękno przyrody i delektując się nowinkami techniki.

    Lubię tak po prostu czytać gatunki przygodowe, komediowe, science fiction oraz wszelkiego rodzaju poradniki, i oczywiście obowiązkowo Adam Słodowy” – Janek z radością podzielił się swoim zamiłowaniem do czytania.

    Wspomniał również, że „Sonda” magazyn popularno-naukowy jest jednym z jego ulubionych programów, chociaż na co dzień nie ogląda telewizji w ogóle, za to pasjami słucha muzyki, przede wszystkim bluesa. Jego upodobania muzyczne i gust nie bardzo współgrają ze współczesnymi młodzieżowymi trendami, dlatego czasami to się kłoci z chęcią wyjścia potańczyć na dyskotece szkolnej. Za to z przyjemnością gra na klawiszach, a od niedawna podjął nowe wyzwanie i rozpoczął naukę gry na klarnecie. Ze śmiechem wspomniał jeszcze gitarę, którą dostał od rodziców. To kolejne wyzwanie, z którym zamierza zmierzyć się w przyszłości.

    W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, niż zapytać Janka o twórczość pisarską, wszak babcia, Czesława Szlachta-Pytko, to bardzo dobrze znana mieszkańcom Strzyżowa regionalistka i poetka. Pytanie wywołało radosny śmiech, a Janek stwierdził, że pisanie to żaden problem dla niego do momentu zamknięcia się w ramach wielkości pomysłów, które rodzą mu się w głowie.

    Jak już pisze to dużo, wiec wierszy z tego nie będzie, przynajmniej na razie.

    I tak przeleciało mi kilka wieczornych godzin na pogawędce z młodym pasjonatem życia. Ja się nie zanudziłam, mam nadzieję, że on też wytrzymał rozmowę ze starszą panią. Precyzyjny zawrót głowy, taka myśl końcowa nasunęła się sama, bo jak pogodzić wszystkie pasje i naukę, tak by nie zagubić się w pędzie współczesności?

    Janek powiedział mi, ze swoje zainteresowania realizuje w czasie wolnym.

    W tym miejscu podkreślę tylko, że Janek został wyróżniony jako najlepszy uczeń szkoły podstawowej na terenie gminy Strzyżów wśród najzdolniejszej młodzieży Powiatu Strzyżowskiego 2016, gdzie

    14 uczniów ze wszystkich typów szkół z terenu powiatu strzyżowskiego odebrało nagrody finansowe w ramach programu „Najzdolniejsza Młodzież Powiatu Strzyżowskiego” organizowanego przez Konwent Samorządowy Powiatu Strzyżowskiego. (…)Wręczenie nagród odbyło się 16 czerwca 2016 r. w Centrum Kształcenia Praktycznego w Dobrzechowie”.

    Więcej na ten temat można przeczytać na stronie Starostwa Powiatowego lub zobaczyć przebieg całego spotkania w internetowej Telewizji Południe. 

    Jak się czułeś gdy Ci wręczano statuetkę za najlepsze wyniki? – zapytałam na koniec rozmowy.

    Niezręcznie – odpowiedział skromnie Janek – Nie lubię występować przed publicznością.

    Na miano prymusa zdaniem Janka, zapracował sobie niechcący, zdaniem mamy:

    Nie robił tego świadomie, trochę to było przez przypadek, głównie wynika to ze zdolności, oczytania i z tej niesamowitej pamięci. Wystarczy, że idzie na lekcję i słucha, raz przeczyta i zapamięta.

    Janek Czarnik wybiera się teraz do gimnazjum w Wiśniowej. Może za trzy lata spotkam się z nim znowu na pogawędce o nowych i starych pasjach.

    Cieszę się, że miałam okazję poznać młodego człowieka i jego wielorakie zainteresowania. Rozmowa z Jankiem potwierdza moje spostrzeżenia, że dzisiejsza młodzież może być wspaniała, tylko trzeba jej dać możliwość realizacji i samospełnienia.  Podsumowując, ja ze swej strony życzę Jankowi wytrwałości w dążeniu do realizacji swoich zamiłowań i zbudowania drugiego samolotu jeszcze przed końcem wakacji, a jego rodzinie radości i powodów do dumy, z młodego człowieka.