Piórkiem i szkiełkiem
Od lat obserwuję Mieszkańców Ziemi Strzyżowskiej, którzy zaskakują swoją kreatywnością i pasją. To wspaniała rzecz, móc poznawać ich zainteresowania, poglądy na życie i pozytywną energię, którą dzielą się z innymi. To również zaszczyt, gdy o swoich pasjach i talencie chcą ze mną rozmawiać. Nowy Rok, to również dobry czas, aby spotkać się z kolejną osobą, która od kilku lat nieśmiało uchyla rąbka tajemnicy o swojej pasji, dlatego dzisiaj z radością zapraszam Państwa na wywiad z Kingą Czarnik, pasjonatem wielu dziedzin kultury, miłośniczką jazzu, podróży, fotografii i przede wszystkim malarstwa.
Urszula Rędziniak: Kingo, jesteś rodowitą strzyżowianką, która z wykształcenia jest anglistką. Przez wiele lat pracowałaś jako nauczycielka w strzyżowskim LO, a od lat zajmujesz się tłumaczeniami. Czy to wszystko, co na początku naszej rozmowy powinnam wiedzieć o Tobie?
Kinga Czarnik: Jestem strzyżowianką, ale moje korzenie są w Gliniku Zaborowskim, gdzie zresztą mieszkałam przez pierwsze 9 miesięcy swego życia i gdzie, dopóki żyli dziadkowie, spędzałam wakacje, ferie i święta.
U.R.: Czy nie żałujesz, że zamieniłaś nauczenie języka angielskiego i pracę z młodzieżą, na żmudne tłumaczenia dokumentów?
K.Cz.: Zawsze z sentymentem będę wspominać pracę z młodzieżą, wciąż bliscy są mi nauczyciele, z którymi wówczas pracowałam w strzyżowskim LO. Nie żałuję jednak podjętego 14 lat temu kroku, wciąż mam kontakt z językiem, a praca tłumacza daje mi więcej swobody i decyzyjności.
U.R.: Wspaniała rodzina i zadowolenie zawodowe to dobry podkład do tego by rozwijać swoje pasje. A jakie pasje ma Kinga Czarnik?
K.Cz.: Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że pasja to przede wszystkim energia i radość odczuwane wtedy, gdy robimy coś, co karmi naszą duszę, ciało, umysł i emocje. Idąc tym tropem jestem chyba mistrzynią pasji (śmiech). Namiętnie patrzę w niebo, na chmury, na gwiazdy. Uwielbiam zachody słońca, nad wodą, w górach, nad Strzyżowem. Serce bije mi mocniej kiedy spacerując w słuchawkach słyszę Szopena, kiedy gra mój syn, mąż, tracę grunt pod nogami słysząc organy w kościele. Nie potrafię odłożyć dobrej książki na drugi dzień, czytam całą noc. Nawet podczas długiej podróży nie odrywam oczu od tego co za szybą samochodu, samolotu, pociągu. Temperatura mojego ciała wzrasta kiedy maluję. Czas przestaje płynąć. Jest teraz i tutaj. To jest ta energia i radość, to są emocje.
U.R.: Kiedy i dlaczego narodziła się Twoja pasja malarska? Czy pobierałaś nauki z tej dziedziny sztuki?
K.Cz.: Pamiętam lato, drewniany domek moich dziadków, babcia siedząca pod domem na złożonych tam deskach. Ja w wieku chyba jeszcze przedszkolnym. Z farbkami i jakimiś karteczkami, które w końcu się skończyły. I radość babci kiedy na obielonych belkach chałupy zaczęły rosnąć kwiaty, latać motyle i pszczoły. To chyba moje najwcześniejsze wspomnienie radości z tworzenia.
Były lata 70/80-te, nie wiem jak mama to robiła ale zawsze miałam ze sobą węgielek i kartki. I kopiowałam wszystko, ilustracje z bajek wiszące w poczekalni u pana doktora, imieninowych gości rodziców, miałam specjalny zeszyt, w którym notowałam przeczytane książeczki robiąc do nich ilustracje. To dzieciństwo.
W liceum poznałam panią Martę Bajgrowicz, która prowadziła zajęcia plastyczne w strzyżowskim Domu Kultury. To był początek mojej przygody z farbami olejnymi, która zakończyła się po zdanej maturze. A potem 30 lat nic. Studia, praca, rodzina i gromadzenie w głowie obrazów, które namaluję na emeryturze (śmiech). Potrzebę zatrzymania chwili wspomógł mi aparat fotograficzny. Z góry zaznaczam, że nie myślę o sobie FOTOGRAFIK, robię zdjęcia, po prostu. Licząc na odrodzenie na emeryturze gromadziłam farby, podobrazia, pędzle. Któregoś dnia dostałam od syna własnoręcznie wykonane sztalugi (które służą mi do dziś). Los zrządził pandemię i lockdown. Odrodzenie pasji nastąpiło wcześniej niż planowałam (śmiech). Dosłownie rzuciłam się na malowanie. Nie wiem dlaczego narodziła się moja pasja malarska, wiem dlaczego nie pozwolę jej już na przerwę, czerpię z niej energię i radość.
U.R.: Co najczęściej możemy zobaczyć na Twoich obrazach? Skąd czerpiesz inspirację?
K.Cz.: Jestem obserwatorem, uwielbiam przyrodę, architekturę. Lubię analizować ludzkie twarze. To wszystko wpływa na temat moich prac: kamieniczki, portrety, ośnieżone góry, jesienne drzewa, ale też abstrakcje, które są odzwierciedleniem chwili, stanu ducha.
U.R.: Jaką techniką najbardziej lubisz tworzyć obrazy?
K.Cz.: Maluję akwarelami i farbami akrylowymi.
U.R.: Kiedy możemy się spodziewać spotkania na wernisażu z Twoimi pracami?
K.Cz.: W dniach od 3 do 24 lutego będzie miała miejsce wystawa moich prac w Oficynie Dworskiej w Zespole Parkowo Dworskim i Folwarcznym w Wiśniowej. Nie planuję oficjalnego wernisażu, wszystkich chętnych zapraszam do Wiśniowej w dogodnym dla siebie momencie, a jeżeli ktoś chce się ze mną tam spotkać proszę o telefon: 607446575.
U.R.: Wiem, że Twoją pasją są też podróże i fotografia. Czy te pasje są ze sobą w jakiś sposób połączone?
K.Cz.: Tak, oczywiście. Każda podróż ma swoją kronikę fotograficzną.
U.R.: Skąd właściwie wzięła się u Ciebie taka chęć poznawania zakątków świata i zatrzymywania pięknych widoków z czasu i miejsca?
K.Cz.: Znów sięgnę dzieciństwa, w czasach PRL-u miały miejsce wycieczki zakładowe. Jeździłyśmy z mamą na wszystkie. Ogarniało mnie cudowne uczucie kiedy w podręcznikach szkolnych rozpoznawałam miejsca, które widziałam na własne oczy. Chciałam więcej, dalej. Na studiach zaczęły się wyjazdy zagraniczne, znajomość języka ułatwiała mi znacznie takie eskapady. Nie ukrywam, że wtedy głównym celem wyjazdów było dorobienie sobie do budżetu studenckiego, zawsze jednak część oszczędności przeznaczone było na zwiedzanie. Zakup pierwszej lustrzanki w Nowym Jorku był nie lada przeżyciem. Robienie zdjęć nabrało innego wymiaru. I zawsze ujęcie miało być takie jaki obraz malował się w mojej głowie.
Teraz podróżujemy rodzinnie w różne mniej lub bardziej odległe miejsca, a biblioteka fotograficznych wspomnień rośnie.
U.R.: Solina i Bieszczady to jedno z Twoich ulubionych miejsc. Dlaczego tak często tam wracasz?
K.Cz.: W Bieszczadach zakochałam się w liceum. Z ciężkim plecakiem ze stelażem, puchowym śpiworem, w średnio wygodnych butach maszerowałam z szeroko otwartymi oczami i mocno bijącym sercem. Wiatr we włosach, ciepło słońca na twarzy, zapach traw i smak borówek, malin, jeżyn. I ta przestrzeń. Muszę być na szlaku każdego roku, najchętniej jesienią. Bieszczady są wciąż takie same, a ja, pomimo upływu lat, czuje się tam jak wtedy kiedy miałam 18 lat.
A Solina? To nasz drugi dom. Od wiosny do jesieni mamy tam przycumowaną łódź żaglową. Każdą wolną chwilę chciałoby się tam spędzać, wstać razem ze wschodem słońca i wskoczyć do wody, obserwować przepływającą obok rodzinkę kaczek, czy Perseidy spadające z nieba w sierpniu. A przy ognisku, wieczorem, wsłuchać się w odgłos trzaskającego drewna i piekącej się kiełbaski na patyku.
U.R.: Muzyka też jest jedną z Twoich pasji. Przekładasz niebanalne dźwięki w domowym zaciszu nad wiadomości telewizyjne. Skąd takie zamiłowanie?
K.Cz.: Kolejny raz wrócę do swojego dzieciństwa, pomimo trudnych bądź co bądź czasów, w moim domu była muzyka – magnetofon szpulowy, później też gramofon. Na 18 urodziny dostałam swój pierwszy radiomagnetofon. Moje horyzonty muzyczne znacznie się poszerzyły kiedy poznałam Przemka, mojego męża. Scedowaliśmy też muzykę na syna (śmiech).
Od 20 lat żyjemy bez telewizora i telewizji. Nie oznacza to, że jesteśmy odciętymi od świata odludkami, mamy Internet i komputery. Ale zamiast „gadającego” od rana do wieczora, czy trzeba czy nie, telewizora u nas jest muzyka.
U.R.: Jakie gatunki są Ci najbliższe i dlaczego?
K.Cz.: Wszystko zależy od chwili, nastroju, miejsca, towarzystwa. Kiedy spaceruję nakładam słuchawki i oczywiście słucham muzyki poważnej. W domu moi panowie dużo eksperymentują, słucham cierpliwie (śmiech). Pamiętam jak raz w ramach takiego eksperymentu, na życzenie dwunastoletniego syna, pojechaliśmy na Rawa Blues Festival. Jazz to muzyka, którą odbieram najlepiej w klubie, na żywo. Koncerty, są integracją wszelkich zmysłów. Bez względu na gatunek muzyczny, muzyka na żywo dociera do mnie najlepiej.
U.R.: Wiem, że cała Twoja rodzina jest bardzo muzykalna, a czy też grasz na jakimś instrumencie lub śpiewasz?
K.Cz.: (Śmiech) Nie odważyłabym się! Pozostawiłam sobie taniec, wypełniam lukę, którą w kwestii muzycznej nie zapełniają moi panowie. Uwielbiam tańczyć, cokolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek.
U.R.: Kinga jesteś żoną, matką, pracujesz zawodowo, więc czas masz wypełniony dość szczelnie, a doba nie jest z gumy. Jak sobie wszystko dobrze zaplanować i zorganizować, aby znaleźć czas na tak różnorodne zainteresowania i je pielęgnować od tylu lat?
K.Cz.: Jestem typem kobiety harcerki, zawsze mam plan. Wszystko przemyślane wcześniej i zapisane. Oczywiście w życiu kobiety tak bywa, wszystkie o tym wiemy, że czasem tej chwili dla siebie brakuje, ale na szczęście dzieci rosną i przychodzi twój moment. Dziś nasz syn jest już dorosły, a tłumacz jest zawodem wolnym więc, oprócz kilku prawnie usankcjonowanych przypadków, jestem swoim szefem i pracownikiem. Dlatego chwytam dzień.
U.R.: Czy myślałaś kiedykolwiek o twórczości literackiej, o prozie lub poezji w wyrazie Kingi Czarnik?
K.Cz.: Siedząc na progu chatki dziadków pisałam wierszyki. Pisałam opowiadania, razem z koleżanką pisałyśmy teksty do przedstawień w szkole. Kiedy pisało się jeszcze listy, uwielbiałam to robić. Jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się na twórczość literacką będzie to tekst o życiu.
U.R.: Kingo, a jak na Twoje pasje zapatrują się najbliżsi? Wsparcie i zrozumienie, to bezcenny dar. Znajdujesz je w swoim otoczeniu na co dzień?
K.Cz.: Jestem prawdziwą szczęściarą, mam wsparcie i pomoc moich najbliższych.
U.R.: Jakie plany na przyszłość ma Kinga Czarnik?
K.Cz.: Chcę rozwijać się malarsko, syn sukcesywnie obdarowuje mnie podręcznikami do fotografii, może więc podniosę swe kwalifikacje i w tej dziedzinie. Chciałabym też spróbować się w rzeźbiarstwie.
U.R.: O czym marzysz, czy postawiłaś sobie jakieś wyzwania w tym Nowym 2023 roku?
K.Cz.: Moim wielkim marzeniem jest podróż śladami Vincenta van Gogha. Fascynuje mnie jako malarz i człowiek. Dlatego też użyłam jego słów jako motto mojej wystawy w Wiśniowej, cyt.: „Chodzi o to, by uchwycić nieprzemijające w tym, co przemija”.
Nie stawiam sobie wyzwań, chcę żyć w spokoju, a wyzwania wprowadzają nerwową atmosferę. Jeżeli będę miała, czy chciała cos zrobić, zrobię to.
U.R.: Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę Ci spełnienia marzeń, wspaniałej wystawy i nieustającej weny w kreowaniu swoich pasji i sukcesów w życiu.
Kinga Czarnik emanuje pozytywną energią i radością życia. W dzisiejszych szarych czasach dobrze przebywać z takimi osobami. To ważne, że poszukuje chwil szczęścia zarówno w otaczającym nas świecie, jak i wewnątrz siebie, pielęgnując swoje pasje i rozwijając zainteresowania, które wzbogacają ją samą i jej bliskich. Jeszcze przed rozmową nie wiedziałam, że Kinga zdecydowała się pokazać szerszej publiczności swoje prace malarskie. Myślę, że warto będzie patrzeć jak się rozwija i wzbogaca artystycznie w różnych dziedzinach kultury. Coś mi mówi, że niebawem pochyli się znowu nad kartką papieru i z piórem w dłoni namaluje słowny obraz ze skrawów życia, obserwacji i wrażeń. Przypuszczam, że to też będzie emocjonalny obraz, tylko w innym formacie. Życzę jej wielu takich niespodziewanych zwrotów w życiu, które tu i teraz przyniosą jej radość życia, a nam przyjemność z przebywania w otoczeniu kolejnego człowieka z pasją, która ubarwia tę naszą codzienną rzeczywistość.
P.S.
Miałam przyjemność być na wystawie Kingi i posłuchać jej opowieści na temat tworzenia obrazów na żywo. To było bardzo miłe spotkanie, a różnorodność obrazów i technik malarskich zaskakuje.
Jak Kinga tworzy i jakie pomysły ma już w wyobraźni, to zapewne dobry temat na kolejną opowieść. Myślę, że warto odwiedzić oficynę w Centrum Kultury i Turystyki w Wiśniowej, by osobiście przekonać się o artystycznej duszy Kingi i niebanalnym talencie.