-
Fatum
widzę że się zatraciłaś
pląsając w miłosnym uniesieniu
nieokiełznanie kupały
z wróżbą zaspokojenia
zapłonęło w sercu
wraz z pożądaniem
słońce i księżyc
ogień i woda
rozpalone zmysły tańca
zastygły w bezruchu
biały kwiat paproci
ukryty skrzętnie
przed wzrokiem obłędu
rozkwitł samotnie tej nocy
a wiatr przeznaczenia szeptem
zesłał przepowiednię jutra
zaplecione maki zabrała woda
wianek na zatracenie
szaleństwo czerwcowej nocy
zamarło bezszelestnie
na wargach pamiętnika -
Jej imię… Kobieta
Minęło już 6 lat od czasu, gdy w 2015 roku, tuż przed Dniem Kobiet wydałam tomik poetycki pt. „Jej imię… Kobieta”. Wiersze o tematyce różnorodnej, powiązane dniem codziennym, osnute nutą miłości, to takie kredo artystyczne kobiecości, które miało uchylić rąbka tajemnicy o sile Pań.
Moje spojrzenie, oczywiście subiektywne, odkrywało fragmenty portretu głównej bohaterki. Pisane z dużej litery oddawało szacunek bezimiennej bohaterce zdarzeń, niosącej ze sobą skrawki szarej rzeczywistości. Dzisiaj wróciłam pamięcią do chwili, gdy o tej Kobiecie zapragnęłam opowiedzieć, wyciągając z zakamarków wyobraźni jej obraz.Taka refleksja, tuż przed Dniem Kobiet, nasunęła mi kolejne…
8 marca, od dziecka kojarzył mi się z szarugą za oknem, gdy przedwiośnie mocowało się z zimą, próbując oczyścić ziemię przed nadejściem upragnionej wiosny. Trudny początek rozkwitu i uśmiech, gdy z okazji tego święta, koledzy ze szkolnej ławy wręczali nam drobne upominki. Wtedy królowały tanie goździki i ekskluzywne gerbery (dla nas niedostępne). Przez wiele lat miałam awersję do tych drobnych kwiatów, które w czasach PRL-u stanowiły odświętną bazę. Tak to jest, że gdy coś nam się narzuca, to my bezwiednie odwracamy się w „słusznym” sprzeciwie, oczywiście tak dla zasady. Musiało upłynąć wiele lat, abym zrozumiała, że to nie kwiaty, a bezwolny porządek kraju tak mnie irytował, natomiast uroczo pachnące goździki wróciły po latach do moich „łask”. No cóż, całe życie się uczymy.
Ale wracając do tomiku, Kobiety i jej święta, pomyślałam, że to dobry czas, aby nawiązać do ponad 110-letniej tradycji tego święta. Na przestrzeni wieków to niewiele, jednak biorąc pod uwagę długość naszego życia, to już imponujący jubileusz, tym bardziej, że słowo „kobieta” w Polsce do obiegu weszło dopiero w XVI wieku i wcale nie było to pochlebne określenie żeńskiej części społeczeństwa. W zasadzie, nawet współcześnie polscy etymolodzy przypisują temu słowu obraźliwe pochodzenie.A my kobiety, czy czujemy się dzisiaj pokrzywdzone nazwą, która na stałe weszła do słownika języka polskiego?
Osobiście jestem dumna, że jestem kobietą! Ze wszystkimi cechami przypisanymi naszej płci, z intuicją, zaradnością i umiejętnością przewidywania oraz radzenia sobie w stresie stajemy się zahartowane niczym stal, twarde jak skała i nadal opiekuńcze, troskliwe, wielowymiarowo dbamy o życie naszych bliskich.Zaglądając historii w oczy, do końca XIX wieku nie miałyśmy nic do powiedzenia. Obecnie też można polemizować o równości płci, jednak patrząc na otaczający nas świat należy z całą pewnością stwierdzić, że nam Polkom powidło się całkiem nieźle. Na pewno są pewne niedociągnięcia (w niektórych sferach życia na pewno więcej niż kilka), jednak warto dbać i pielęgnować to, co udało się uzyskać feministkom na początku XX wieku, gdy wyszły z narzuconej im roli matki, żony i kochanki, przeciwstawiając się stereotypom zawalczyły o swoje prawo bycia pełnoprawnym człowiekiem, prawo bycia równoprawną mężczyznom. Warto podkreślić, że to właśnie feministyczne widzenie świata zakłada metamorfozę warunków społecznych oraz politycznych, które zmierza do wykreowania świata, w którym kobieta nie dozna krzywdy z powodu własnej płci.
Dzisiaj feminizm bywa odbierany negatywnie, także przez same kobiety, jego wydźwięk czasami burzy istotę, która legła u podstaw ruchu. Jednak, gdy sobie pomyślę, że mogłybyśmy dzisiaj dalej żyć, jak wiele innych kobiet na świecie, to przebiega mnie dreszcz grozy. Wolność myśli i słowa, prawo podejmowania decyzji, prawo do poglądów, i wiele innych praw, o których, na co dzień w ogóle nie zdajemy sobie sprawy, bo je mamy.
Refleksja o istocie Międzynarodowego Dnia Kobiet nachodzi mnie od lat. Kiedyś, jako młoda dziewczyna też kojarzyłam to święto z czasami PRL-u, goździkiem i paczką rajstop. Jednak od lat uważam, że jest to Święto Kobiety, która nie bojąc się konsekwencji stanęła do walki w obronie swojej płci, a dzisiaj dzięki niej, to ja mogę dzielić się swoimi przemyśleniami. Nikt się nie musi z nimi zgadzać, każdy ma prawo do własnego postrzegania świata. Dla mnie ważne jest to, że mogę się podzielić własnym spojrzeniem na świat, i nie zostanę za to ukarana. Czasami po prostu nie wiemy, co posiadamy, dopóki tego nie stracimy.
Gloria Steinem, światowej sławy feministka stwierdziła, że „Historia walki kobiet o równość nie należy do żadnej feministki ani do żadnej organizacji, ale do zbiorowych wysiłków wszystkich, którym zależy na prawach człowieka”. I tego się trzymajmy, prawa człowieka dla każdego.
I tak na zakończenie, jestem dumna, że jestem Kobietą, a z okazji naszego święta w dniu 8 marca z radością przyjmę każde prawdziwe życzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet.
Mówią, że nie ma lepszej rzeczy, niż gdy kobieta kobiecie dobrze życzy, dlatego i ja pozwolę sobie z tej ważnej dla nas okazji złożyć Wszystkim Kobietom życzenia wytrwałości i równości, a Ty ciesz się każdym swoim dniem i zrób wszystko, co w Twojej mocy, aby naprawdę zmienić sytuację kobiet, bo Jej, Twoje i moje imię to Kobieta.
Rysunki autorstwa Joanny Pawelskiej z tomiku „Jej imię… Kobieta”
-
Opium
zachłysnęłam się chwiląuniosła mnie po horyzont
w czerwonych makach
pole niewyobrażalnych
doznań gdy dłoń
z wirtuozerią dyrygenta
przesuwała się wprawnie
od kącików ust
poprzez całe ciało
wędrując aż do koniuszków stóp
jak narkotyk
rozlała się
w niemym krzyku
by nie spłoszyć
marzeń
z tomiku Jej imię… Kobietarysunek Joanny Pawelskiej
-
Zapisane w gwiazdach
Minął kolejny rok, znowu jestem starsza, zapewne bardziej doświadczona, włosy przetykane srebrną poświatą niosą ze sobą znamiona mądrości… tylko w głowie i w sercu przekora młodości nie zgadza się z powagą i szarością dnia codziennego.
Jak zachować równowagę w tej sytuacji?
Nie da się, tym bardziej, że od lat naukowcy alarmują, że serce to tylko pompa, która tłoczy w nas życiodajną krew, a uczucia pochodzą z umysłu. No to ja się pytam, dlaczego moje serce drży, gdy emocje wibrują, dlaczego w brzuchu latają mi motyle, albo utknie tam na chwilę kamień milowy, skoro to tylko organy bez uczuć?
I co z nadchodzącymi Walentynkami, czy podarunek czekoladowego mózgu będzie bardziej romantyczny niż sercowy lizak?
Pytania mnożą się jak grzyby po deszczu, a tu za oknem piękna zima i oczywiście, jak to już w naszych czasach stało się tradycją, brak odpowiedzi na większość kwestii. Dlatego może nie warto zbyt drążyć i uwolnić umysł z nadmiaru odpowiedzialności, pochylając się nad tym, co przyniesie nam radość nim przyjdzie wiosna.
Zagłębiając się w tajniki dobrego nastroju, od razu trafiłam na artykuł, że dzisiaj jest najgorszy dzień w roku. Poniedziałek w kolorze błękitu, nazywany najbardziej depresyjnym dniem w roku stanął w poprzek pozytywnym myślom. Ja to mam szczęście, chcę napisać coś pozytywnego, a okazuje się, że nie mogę, bo dzisiaj jest „najbardziej depresyjny dzień w roku”. Nie powiem, trochę się zirytowałam i postanowiłam zbadać, dlaczego mam się dzisiaj czuć tak fatalnie. Internet, dobrodziejstwo czasów odpowiedziało mi w sekundzie. Okazało się, że Blue Monday wprowadził w 2004 roku Cliff Arnall – brytyjski psycholog. Od razu odetchnęłam z ulgą, że do 2004 r. nie musiałam mieć depresyjnych poniedziałków w styczniu. Potem doczytałam, że naukowiec wyznaczał datę najgorszego dnia roku za pomocą wzoru matematycznego. Wpływ miało słońce, postanowienia noworoczne i zaciągnięte kredyty na Bożonarodzeniowe prezenty. Potem wyszło na jaw, że od 2004 r. do 2011 r. depresję powinnam mieć w ostatni poniedziałek stycznia każdego roku, a dopiero po tej dacie w trzeci poniedziałek stycznia.
I roześmiałam się w głos, bo nie składam sobie noworocznych postanowień, bo świeci słońce, a wszystkie pieniądze wydałam z radością na prezenty gwiazdkowe, chociaż bez kredytu. Ale najważniejsze jest to, że nie poddałam się narzuconej intrydze.
Zwycięstwo zdrowego rozsądku, a może nieustająca pogoda ducha?
Nieważne powody, ważne że uświadomiłam sobie, jak łatwo dajemy się zmanipulować, popadając ze skrajności w skrajność, przyjmując smutne i złe rzeczy, które wsiąkają w nasze postrzeganie jak w gąbkę. Jeżeli tak jest rzeczywiście, to należy odwrócić tok myślenia i zadać sobie pytanie, dlaczego nasz umysł nie może przyjąć pozytywnych wrażeń, które nas zagrzeją do pracy, chęci przebywania z drugim człowiekiem, tak po prostu do zwykłej radości życia, i rozgoszczą się w umyśle i sercu na dłużej.
A jest się czym cieszyć, idzie nowe, lepsze, ponieważ w dniu 21 grudnia 2020 r. świat po Erze Ryb wszedł w Erę Wodnika, gdzie każda z dwunastu epok astrologicznych trwa około 2150 lat. Na niebie można było zaobserwować niezwykłe zjawisko koniunkcji Jowisza i Saturna zwane także Gwiazdą Betlejemską. Astronomowie zapatrzeni w swoje teleskopy śledzili zjawisko przyrodnicze, a astrolodzy/astrologowie (obie wersje poprawne) zacierają ręce, bo po czasach wojen, przelanej krwi, nakazów i zakazów wchodzimy w inny świat. Świat ludzkich doznań ma się otworzyć mentalnie i duchowo, przełamywać bariery i stereotypy, to będzie początek złotego wieku pełnego obfitości i wzajemnego zrozumienia.
Pierwszy miesiąc nowej ery dobiega końca… z moich obserwacji wynika, że na razie nie widać żadnych spektakularnych zmian (na chwilę włączyło się poniedziałkowe czarnowidztwo). Zreflektowałam się błyskawicznie, bo przecież nowa era dopiero się zaczęła i stawia w centrum życia człowieka, wiedzę i naukę. Będzie trwać ponad 2000 lat, więc i nam przyniesie dobro.
Biorąc pod uwagę poprzedni rok, zmartwienia zdrowotne i ekonomiczne, izolację społeczną i narastającą frustrację, taka zmiana jest nam potrzebna, i to już!
Szukajmy więc dobrych stron w nadchodzących godzinach, dniach i miesiącach. Dobro nadchodzi, jeszcze jest maleństwem, ale już tchnęło nadzieją. Nie wierzmy we wszystko, co nam podają media, zachowajmy odrobinę rozwagi i poczucia humoru.
A gdy się tak zdarzy, że samopoczucie będzie jednak nienajlepsze, zawsze możemy sobie powróżyć z kart, poczytać horoskop, sprawdzić biorytm lub popatrzeć w gwiazdy. Może to dzisiaj nasz gorszy dzień. Jednak jeden dzień, to nie powód, by poddać się na zawsze. Spotkanie z przyjaciółmi, spacer, dobra książka, film, ulepienie bałwana, czy co kto woli… (ja rozmawiam wtedy z moim Aniołem Stróżem, on mnie ma w swojej opiece, odkąd sięgam pamięcią). Każdy sposób, aby wyrwać się z marazmu, jest lepszy niż tkwienie w depresyjnej, niszczącej nas od środka aurze niechęci do wszystkiego. Dlatego poszukujmy tego, co jest dobre w nas i w gwiazdach, tego co jest najlepsze dla naszej pogody ducha.
Według astrologów będziemy mieli okazję żyć w najlepszej z er, w Erze Wodnika i niech tak się stanie!
18 stycznia 2021 r.
-
W kręgu słowa
Antologia z okazji 5-lecia działalności Kręgu Twórczego Archē
Drogi Czytelniku!
Już możesz wziąć do ręki naszą antologię, i jeżeli zaciekawią Cię słowa w niej zamieszczone, a do tego zadumałeś się przez chwilę nad jej stronicami to jesteśmy uradowani, bo „W kręgu słowa” to nasz pierwszy wspólny tomik poezji, wydany z okazji pięciu lat działalności Kręgu Twórczego Archē.
A skąd wzięło się Archē?
Pytanie o archē zdominowało już sposób myślenia pierwszych filozofów greckich. Pierwotnie ludzką chęć poznania zaspokajały odpowiedzi płynące z mitologii. Później świat olimpijskich bogów przestał wystarczać. Wówczas myśliciele zaczęli zadawać pytania o to, co najbardziej pierwotne – Archē (άρχή) – czyli początek, zasada albo wartość najważniejsza dla kogoś lub dla czegoś. Przesłanie nienamacalnego bytu zrodziło pytanie i nakazało szukać odpowiedzi. Najprawdopodobniej, pierwszy raz termin sformułował i wprowadził do filozofii greckiej Anaksymander z Miletu, jeden z pierwszych jońskich filozofów przyrody, który określał nim fundamentalną i ostateczną rzeczywistość, tworzywo, z którego powstały wszystkie rzeczy, czyli apejron (bezkres). Na poszukiwaniu tej zasady były skupione rozważania wielu innych filozofów starożytnych jak np. Tales z Miletu, Heraklit z Efezu. Wszyscy przeszli do historii filozofii, jako „poszukiwacze arche”. Także w Biblii archē w różnych znaczeniach występuje wiele razy. Pojawia się archē, które Septuaginta używa w Prologu – „en arche en ho Logos” (J 1,1) .
I najbardziej nam znane z Ewangelii św. Jana, który był Żydem, ale Ewangelię napisał po grecku. Było to około roku 70, kiedy powrócił do Efezu, a na jej wstępie zamieścił „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga…” (J 1,1-3).Jak widać etymologia słowa sięga aż czasów starożytnych i niesie ze sobą wiele znaczeń. Jednak w każdym z nich dotyka sfer filozoficznych i zagląda do wnętrza umysłu i serca.
Dla ludzi, którzy mają spojrzenie literackie słowo często ma wymiar metamorficzny i to co laikowi wydaje się zrozumiałe w poezji może przybierać kształty niedopowiedziane, utkane z wyobrażeń autora. Literatura bogata jest właśnie dzięki tej fantazji tworzenia.
Dla pisarza słowo to fundament źródło, z którego może czerpać i dzielić się przemyśleniami. Dla poety to także wyzwanie, umiejętność zaciekawienia Czytelnika i oddanie emocji bez fałszywych tonów. Trudne zadanie szczególnie, gdy Czytelnik zastanawia się, „co autor miał na myśli”.
A w poezji nie chodzi o to, co autor miał na myśli, tylko o to czy odbiorca w słowach wiersza odnalazł coś dla siebie, nawet okruchy, które skłoniły go do refleksji, zatrzymania się na ułamek sekundy, czy nawet rozbawienia.
Gdy wpadłam na pomysł utworzenia grupy, która kocha pisać, to przyświecało mi wiele celów. Po pierwsze – spotkania w grupie pasjonatów, którzy chcą się dzielić słowem. Po drugie – pragnienie rozwoju i doskonalenia warsztatu pisarskiego. Po trzecie – chęć dzielenia się twórczością regionalną i tą uznaną. I tak Krąg Twórczy Archē powstał na zebraniu założycielskim 25 marca 2015 r. w Bibliotece Publicznej Gminy i Miasta im. Juliana Przybosia w Strzyżowie. Od pierwszego spotkania ma tam swoją siedzibę, a jego opiekunem z ramienia Biblioteki jest nieoceniona dla nas Zofia Krupska.
Na pierwszym spotkaniu planowaliśmy, co chcemy robić, jak działać i jak się rozwijać. Zastanawialiśmy się też nad nazwą i Radek Kozak podsunął pomysł, by zaczerpnąć nazwę grupy ze starożytnej greki wykorzystując słowo „archē”, które w prostym tłumaczeniu może brzmieć „na początku było słowo”. Siedzieliśmy sobie w kręgu przy stole bibliotecznym i tworzyliśmy nazwę zespołu ludzi, która chciała się tym słowem dzielić, co prawda poetyckim, ale skierowanym przede wszystkim do ludzi.
Aby usystematyzować nasze pomysły i zasady działania utworzyliśmy „Ramowy program działania Kręgu Twórczego Archē”, który został zamieszczony na stronie internetowej Biblioteki. Można tam przeczytać, o tym jak grupa pasjonatów zebrała się po to, by nie tylko podzielić się autorskim słowem poetyckiej wyobraźni, ale także by się nim dzielić i popularyzować walory polskiej mowy dbając o czystość języka ojczystego.
I tak od słowa do słowa, w przepełnionym optymizmem spotkaniu narodził się pomysł Kręgu Twórczego Archē. W tym roku minęło już 5 lat od pierwszego spotkania, wiele dobrego nam się przydarzyło, wymienialiśmy się doświadczeniem i wiedzą, a także dzielimy się naszą twórczością.
Na comiesięcznych spotkaniach, w zaciszu zabytkowych murów odbywają się gorące dyskusje dotyczące poezji i poszerzania wiedzy twórczej. Dzielenie się własnymi przemyśleniami i światopoglądem, poznawanie nowych technik twórczych, szlifowanie warsztatu pisarskiego oraz pielęgnowanie tradycji poetyckiej i przybliżanie poezji wielkich Poetów, tych znanych, uznanych i współcześnie nam bliskich sprawia, że każde spotkanie w gronie pasjonatów ma wartość niezbywalną. Cieszymy się, że od pierwszego dnia Krąg może dzielić się publicznie swoją twórczością prezentując ją na łamach strzyżowskiego miesięcznika Waga i Miecz oraz na stronie internetowej Biblioteki. Bezcenne są dla nas spotkania z Mieszkańcami, którzy uczestniczą w przygotowywanych przez nas, także we współpracy ze strzyżowską Biblioteką wydarzeniach poetyckich. Napawa radością fakt, że w naszej grupie są osoby z całego Powiatu Strzyżowskiego, a instytucje kultury naszej Ziemi Strzyżowskiej zapraszają nas do swoich siedzib, gdzie możemy podzielić się pasją z szerszym gronem odbiorców. Jesteśmy dumni, że nasi Członkowie osiągają sukcesy i zostają wyróżnieni w konkursach poetyckich. Dumą napawa nas fakt, że nasze autorskie tomiki znajdują zainteresowanie, a życzliwość i serdeczność ludzi jest namacalna na każdym kroku. To nas wzbogaca i nakręca do dalszego działania.
Dobra współpraca z Dyrekcją i wszystkimi Pracownikami Biblioteki Publicznej Gminy i Miasta im. Juliana Przybosia w Strzyżowie zaowocowała małym jubileuszem. Takie wsparcie jest dla nas bezcenne i dziękujemy za nie bardzo serdecznie, mając nadzieję, że będzie trwało nadal. Jesteśmy świadomi, że w dobie Internetu i krótkich sms-ów słowo poetyckie stało się mniej wyjątkowe, a jednak warto dbać o jego popularyzację, by nie zostało wyparte z naszej rzeczywistości. To także nasz cel i dążymy do niego niestrudzenie. Dlatego, tym bardziej dziękujemy naszej Bibliotece za dotację finansową na rzecz pamiątkowego zbiorku, a także za życzliwość Starosty Strzyżowskiego, które przyczyniły się do wydania niniejszego tomiku.
Harmonia i chaos, nauka i wyobraźnia. Poszukiwanie tego, co nieznane, czerpanie z kanonów tradycji. Odwieczna pogoń za płochliwą myślą wybiegającą w nieznane, ale też mądre zanurzenie w przeszłości – w jej odwiecznych prawach i zasadach. Wszystko to zapisane na czystych kartach, przyprószone tajemnicą, przepojone emocjami i ogniem poznania.
Ten ogień właśnie, głosem wielu rozpalono, aby można było tworzyć słowem nowe obrazy, dotknąć nowych przestrzeni. Ów wielogłos, ten stan swoistej wojny i pokoju, burzy i entuzjazmu, głos serca i rozumu nie dał się zamknąć w sztywne ramy – przeciwnie. Połączony z harmonią Kosmosu poprzez umysły i dłonie piszących znalazł wspólne zrozumienie w Kręgu Twórczym Archē. Ziarno różnorodności zasiano marcowym wieczorem w strzyżowskiej Bibliotece, by w przyszłości mogło zaowocować nieskrępowanym plonem i aby tym ziarnem barw i nieposkromionych myśli, pełnym radości, uśmiechu, ale też łzą wzruszenia dzielić się ze światem. Tak niewiele przecież trzeba, by zrozumieć i zaakceptować drugiego człowieka.A zatem dziś wychodzimy z cienia, a Ty Czytelniku zechciej spojrzeć przychylnie na Krąg Twórczy Archē, który odkryje przed Tobą swój pierwszy tomik. Podsumowując pierwsze 5 lat działalności w niniejszym tomiku, Krąg Twórczy Archē serdecznie zaprasza wszystkich piszących, którzy chcieliby się podzielić swoimi myślami, lub którzy tworzą piórem w zaciszu domowy. Jeżeli jesteś twórcą, jeżeli piszesz, na co dzień lub od święta, do szuflady lub dla bliskich, jeżeli należysz do nieśmiałych twórców to spotkaj się z nami, bo Krąg Twórczy Archē powstał także z myślą o Tobie. Przyjdź i poznaj nas osobiście, a gdy Ci się spodoba, to na pewno zostaniesz z nami na dłużej. Ze względu na pandemię ten rok jest trudny dla wszystkich i zastanawialiśmy się, czy pomysł wspólnego tomiku ma szansę zaistnieć. Tak bardzo chcieliśmy się spotkać znowu z Mieszkańcami Ziemi Strzyżowskiej, podzielić wspólną radością i wierszem. Mamy nadzieję, że uda nam się spełnić i to marzenie w niedalekiej przyszłości. Teraz dzielimy się wspomnieniami na kartach tomiku, mając nadzieję, że przypadnie Ci drogi Czytelniku do serca.
Urszula Rędziniak
Szef Kręgu
Twórczego Archē
-
Perłowy jubileusz
Zaczynając od papierowych godów, pary związane małżeńską przysięgą, na dobre i na złe, tworzą związki partnerskie, które z każdym kolejnym rokiem obchodzą coraz bardziej cenne jubileusze. Im więcej lat w doli i niedoli, tym kamień coraz szlachetniejszy, nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim ze wspólnej drogi, która z reguły nigdy nie jest prosta. Kiedy mija rok za rokiem uświadamiamy sobie ile wytrwałości i kompromisów za nami, ile przeszkód pokonanych, ile szczęśliwych chwil i wątpliwości łączy prawdziwy związek. A co z innymi rocznicami, związanymi z pracą, działalnością zawodową lub innymi wyzwaniami?
W zasadzie nie mają one innej nazwy niż rocznicowa, ale cóż stoi na przeszkodzie, aby piękny okrągły jubileusz ozdobić kamieniem wytrwałości. I tak właśnie przyszło mi na myśl, gdy w zaciszu biura spotkałam się z Właścicielami firmy, aby porozmawiać o 30 rocznicy istnienia Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego REMBUD Sp. z o.o. Na spotkanie przybyli założyciele Alina Moskal i Michał Wojtyna oraz ich dzieci, obecne szefostwo firmy – Marta Włodyka – Prezes, Tomasz Wojtyna – Wiceprezes REMBUDU. Wybierając się na rozmowę z Właścicielami i Zarządem PRB REMBUD sp. z o.o. zajrzałam jeszcze na ich stronę internetową http://www.rembud.un.pl/. Na niej można poczytać o rodzinnej firmie i poznać jej historię. Bogata oferta budowlano-remontowa, opisy projektów zrealizowanych i będących w budowie, nagrody i wyróżnienia za prowadzoną działalność, oraz różnobarwna galeria nie tylko budynków.W zasadzie bardzo szczegółowy opis, który zawiera najważniejsze kartki z życia firmy. Jednak tak jak w małżeństwie, zawsze można jeszcze coś opowiedzieć, więc i ja miałam cichą nadzieję, że będzie to spotkanie na miarę jubileuszu. Ponad dwie godziny rozmów, opowieści i anegdot, przesiąkniętych szczerym uśmiechem i życzliwością minęło błyskawicznie. A jaki rąbek tajemnicy został uchylony?
Zapraszam na spotkanie z Aliną Moskal, Michałem Wojtyną, Martą Włodyką i Tomaszem Wojtyną.
Urszula Rędziniak: Alino, jak to się stało, że młoda kobieta zaangażowała się zawodowo w dziedzinę budownictwa, pasja czy przekora, jakie były motywy Twojej decyzji?
Alina Moskal: W zasadzie od dziecka marzyłam o budownictwie, a po skończonej szkole podstawowej postanowiłam pójść do technikum budowlanego. Wszyscy dziwili się i przekonywali rodziców, że to zły pomysł, szkoła daleko, a ja młoda i do tego dziewczyna, nie poradzę sobie na tym kierunku. Ukończyłam prefabrykację budownictwa, taki kierunek z budownictwa. Ale ja jestem uparta i też trochę przekorna, więc postawiłam na swoim. Gdybym dzisiaj, po latach miała tę decyzję podjąć jeszcze raz, nie zawahałabym się ani minuty. Tak budownictwo to moja pasja, i mojego brata, który także pracuje w tej branży. Uwielbiałam jeździć na budowy, doglądać, sprawdzać czy wszystko działa tak jak należy, ciągnęłam Michała, aby zabierał mnie na każdą, tam mogłam porozmawiać z pracownikami, i doglądnąć wszystkiego. Zawsze był błysk w oku, ciągle coś się działo, zawsze były problemy i wyzwanie by je pokonać. Praca na budowie jest jak hazard, wciąga jest pełen emocji i ryzyka, ale wciąga, to było moje przeznaczenie. Dzisiaj też bym chętnie pojechała, ale jestem już dwa lata na emeryturze i teraz młodzi przejęli nasze obowiązki.
U.R. REMBUD, rodzinna firma z tradycjami, o której możemy poczytać na stronie internetowej, w tym roku obchodzi jubileusz 30-lecia istnienia. 10 sierpnia 1990 r. to początek działalności, pierwsza betoniarka i drobny sprzęt remontowo budowlany, ale jak naprawdę to się zaczęło?
Michał Wojtyna: Jeszcze w czasach PRL-u pracowaliśmy razem z Alą przez wiele lat w Gminnej Spółdzielni SCH w Strzyżowie, w ekipie remontowo-budowlanej, której byłem kierownikiem. Niestety okazało się, że aby utrzymać to stanowisko muszę wstąpić do partii. Niestety, moje przekonania nie pozwoliły mi przyjąć tej „propozycji” ówczesny Prezes GS zaproponował mi założenie własnej spółki, w której głównym udziałowcem była Gminna Spółdzielnia „SCH” w Strzyżowie. I tak zaczęliśmy z Aliną pracę „na swoim” w spółce j.g.u. „GESBUD” w Strzyżowie. Kiedy w Polsce zakończył się „jedynie słuszny ustrój” i rozpoczął kapitalizm, zmiany nastąpiły również w GS SCH. Nie był to sprzyjający czas dla spółek j.g.u. Kapitalizm nie akceptował tworów z poprzedniego ustroju i w lipcu 1990 r. wszyscy pracownicy stracili pracę i znaleźli się na zasiłkach dla bezrobotnych, a ja zostałem likwidatorem spółki.
U.R.: Pierwsza firma okazała się niewypałem, trudny czas przemian społecznych, ryzyko, niepewność i porażka, a wy zakładacie kolejną firmę, i na dodatek znowu razem, dlaczego?
Alina M.: Wszyscy zarejestrowaliśmy się w Urzędzie Pracy, jako bezrobotni, a ja nie mogąc znaleźć sobie miejsce przychodziłam do nadal do biura. I tam przeglądając gazetę Nowiny znalazłam ogłoszenie, że jest praca dla firmy remontowo-budowlanej, jako podwykonawcy w firmie INSTALBUD. Niewiele myśląc pojechałam pociągiem do Rzeszowa na rozmowę i przyjęłam zlecenie. Miałam wtedy 33 lata i do dzisiaj pamiętam jak byłam ubrana. Dopiero pod koniec rozmowy przyznałam się, że jesteśmy w upadłości i nie ma żadnej firmy. Na mojej drodze stanął zacny człowiek, kazał mi założyć firmę i przystąpić do realizacji zadania. Tak 10 sierpnia 1990 r. powstało Przedsiębiorstwo Remontowo-Budowlanego REMBUD Sp. z o.o, a w skład naszego majątku weszła betoniarka i drobny sprzęt remontowo-budowlany oraz ludzie, którzy razem z nami stracili pracę. To było przeznaczenie. Spisaliśmy umowę pracy na remont Sądu, a właściwie piwnic Zamku. Pierwsze zlecenie na szczęście, a życzliwość przyniosła nam zysk, za który kupiliśmy sobie Żuka.
Michał W.: Ja technikum budowlane skończyłem przypadkiem, namówił mnie kolega, ale dzisiaj wiem, że to był dobry wybór, to jest moja pasja i nie widzę się w żadnym innym zawodzie. Spełniałem się w pracy i do dzisiaj z sentymentem jeżdżę na budowę. Teraz to ja zawracam głowę Tomkowi, aby mnie tam zabrał. Pomysł i odwaga Ali to była najlepsza rzecz, jaka nam się mogła nam wtedy przytrafić, więc gdy padł pomysł utworzenia firmy nie wahałam się ani minuty. Pierwsza praca podwykonawcy, a potem kolejne, do dzisiaj jesteśmy świadomi, że życzliwość jednego człowieka pozwoliła nam spełnić nasze marzenia.
U.R.: W tamtym okresie złamaliście wiele stereotypów, nie było przeszkód?
Alina M.: Nasi pracownicy, to bardzo często jedyni żywiciele rodziny, nie można się było poddać, bo firma to ludzie, oni też przeżywają z nami nasze problemy, dla nich musieliśmy się postarać przełamać niepowodzenia, przełamać przeszkody i realizować cele. W budownictwie nigdy nie było łatwo. Firma to ludzie.
Michał W.: Podpisuję się pod tym, co powiedziała Ala. Ona się do tego budownictwa strasznie przywiązała i rzeczywiście, gdy stanęliśmy pod ścianą, argumenty Ali okazały się najważniejsze, bo firma to ludzie, którzy są z nami od wielu lat i dlatego do dzisiaj rozwijamy się w tej dziedzinie. Cieszy fakt, że zapracowaliśmy sobie na markę i rozpoznawalność, a przeszkody były, są i będą. Trzeba je pokonywać.
U.R.: Co trzeba było zrobić, aby dzisiaj obchodzić piękny jubileusz, 30 lat w branży kapryśnej i wymagającej, przy zmieniającej się koniunkturze, a Wy coraz bardziej znani, i godni zaufania. Jaki jest sposób na sukces?
Alina M.: Kiedy założyliśmy firmę, dostaliśmy dobrą radę. Należało prowadzić pełną księgowość i rozliczać się, co do złotówki. Nasi pracownicy swoje pobory dostają w terminie, a prace zlecone wykonujemy rzetelnie z naciskiem, na jakość i profesjonalizm. Ale najważniejsze jest to, że my z Michałem się nigdy nie oszukaliśmy, nie kłamaliśmy sobie, prosto w oczy mówiliśmy o nurtujących nas problemach. Nie dałoby się stworzyć firmy bez przyjaźni.
Michał W.: To prawda, zaufanie było i jest najważniejsze. Odmienność spojrzenia zawsze można przedyskutować i dojść do kompromisu. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że Ala mnie oszukała. Czasami jak się pokłóciliśmy, to za chwilę była zgoda, tak przyjaźń i zaufanie to fundamenty, które pozwoliły nam przetrwać. Cieszy, że tak się to poukładało i mam nadzieję, że ta przyjacielska passa będzie trwać.
U.R.: Rodzinna firma w dobie kryzysu nie dziwi, ale wiemy, że ta branża jest chimeryczna. Marto jak to się stało, że Ty połknęłaś bakcyla?
Marta Włodyka: Kończyłam studia na Politechnice Rzeszowskiej na kierunku Marketing i Zarządzanie, i w zasadzie wcale nie myślałam o branży budowlanej, ani o firmie, aż okazało się, że jedna z księgowych odchodzi na emeryturę i pilnie potrzeba pracownika. Przyjęłam propozycję i tak się zaczęło. Miało być na chwilę, a Pani Helenka nauczyła mnie przez dwa tygodnie księgowości, przekazując złote rady na przyszłość. Potem Główna Księgowa odeszła na emeryturę i przejęłam jej obowiązki, poznając tajniki REMBUDU coraz w większym zakresie, a potem weszłam do Zarządu spółki. Młody człowiek nie boi się wyzwań, uczy się na bieżąco, lubi wyzwania, a życie czasami płata figla, bo z krótkotrwałego zastępstwa robi się praca na dorosłe życie. Potem mama zachorowała i była potrzeba chwili by ją zastąpić. Dopiero po dziesięciu latach pracy zaczęłam się zastanawiać czy ja chcę tu pracować. Z firmą jestem związana od 2003 roku. Dzisiaj jestem Prezesem i razem z Tomkiem wspólnie zarządzamy firmą, borykając się z problemami i realizując zadania oraz cele, których jest niemało. Praca w REMBUDZIE jest dla mnie inna niż dla mamy. Ja nie jestem taka jak ona, firma to jej dziecko, a ja patrzę na firmę, cieszę się jak się rozwija, i chodzi jak w zegarku, ale dla mnie to jest praca. Mnie nie pociąga budowa, ale cieszy mnie, gdy jadę po Podkarpaciu i widzę nasze projekty, zrealizowane przez stoją dumnie, i cieszą oko. Ja lubię adrenalinę, przygotowanie projektów, wyzwania i rozwijanie się w nowych dziedzinach. A potem wdrażać, ulepszać, wprowadzać nowe systemy zarządzania. I lubię wygrywać, cieszę się, gdy wygrywamy przetargi. Mam taki pazur i zacięcie, szczególnie, gdy się nie da, gdy to nie jest do zrobienia. Lubię pokonywać takie wyzwania. Bo chodzi o to, by firma się rozwijała, a ludzie pracujący u nas byli zadowoleni i usatysfakcjonowani.
U.R.: Tomku, Ty poszedłeś w ślady ojca, rywalizujecie ze sobą?
Tomasz Wojtyna: Tak, ja złapałem bakcyla, skończyłem budownictwo i poszedłem w ślady ojca oraz mamy, bo ona też budowlaniec. Ukończyłem Politechnikę Rzeszowską na kierunku Budownictwo. Z firmą związany jestem od 2001r. Początkowo pełniłem funkcję kierownika budowy ucząc się zarządzania procesem budowlanym i poznając firmę „od kuchni”. Od 2006 r. zostałem Zastępcą Prezesa PRB REMBUD. Budownictwo to moja pasja i spełniam się w niej całym sobą. Cieszy praca na budowie i zadowolenie inwestora. Inwestor docenia naszą pracę. Naszą normą jest jakość i ciężka praca wszystkich, od przygotowania projektu, poprzez złożenia oferty, a potem praca na budowie, z ludźmi i inwestorami. Cieszy mnie, gdy dostajemy zaproszenie do przetargu, bo ktoś nas pamięta z poprzednich budów i chce, aby to nasza firma realizowała ich projekt. Na co dzień to wymaga od nas pełnej mobilizacji i dbałości o szczegóły. Trzeba być czujnym i wykazywać się dużą znajomością nie tylko zasad budownictwa, ale i znajomością materiałów budowlanych. Trzeba być na bieżąco, śledzić nowinki techniczne i wprowadzać je do użytku. Nie lubię stwarzać sobie sam problemów, a jeżeli się pojawią należy je rozwiązywać. Nowe technologie wymuszają elastyczność, dobrze jest wujek gogle, można nie tracąc czasu doczytać, jeżeli coś umknie. Jeżdżę na budowę regularnie. Staramy się mieć około 4-5 budów tak, aby dopieścić ich wykonanie. To ważne, bo dobrą markę w obecnych realiach i zmiennym rynku bardzo łatwo stracić. Obecnie mamy ponad 60 pracowników, a także bierzemy podwykonawców, szczególnie z terenu Strzyżowa, bo ważne jest wspierać się regionalnie. Oczywiście kładziemy nacisk na rzetelność i fachowość, bo dobry podwykonawca nie nadużywa naszego wizerunku, a my wspieramy się wzajemnie. Lubię konkrety, nie cieszę się na zapas, ale gdy oddajemy do użytku obiekt, a inwestor i użytkownicy nas chwalą, to daje pełne zadowolenie i satysfakcję. A przeszkody, no cóż trzeba je pokonywać i dążyć do perfekcji.
U.R.: Konflikt pokoleń istnieje od zawsze, odmienność spojrzenia na sprawy w każdej dziedzinie życia. Jak dochodzicie do konsensu w podejmowaniu decyzji o tym, co jest dla firmy najbardziej korzystne?
Alina M.: To prawda, po pierwsze każdy z nas jest inny, i na początku na pewno było trudno. REMBUD to moje dziecko i ja jestem z firmą związana bardzo emocjonalnie. Czasami konflikty musiały wyniknąć chociażby z różnicy pokoleniowej. Ciężko było, tym bardziej, że Marta jest moją córką, a ja patrzyłam jak ona sinieje ze złości, bo coś nie jest po jej myśli, a ja nie mogłam ustąpić. Jednak dobro firmy zawsze było najważniejsze i jakoś musieliśmy dochodzić do porozumienia. Cieszę się, że będąc na emeryturze i wpadniemy do firmy to jesteśmy serdecznie przyjmowani przez nasze dzieci. To jest nasz wspólny sukces i wielka moja radość.
Michał W.: Ala emocjonalnie, a ja rzeczowo, chociaż i dla mnie firma jest bardzo ważna. My mieliśmy wszystko zaplanowane i wypracowane od samego początku, a młodzi mieli własne pomysły. Musieliśmy im pozwolić się realizować, bo gdyby było inaczej, to nie byłoby sensu przekazywać im firmy.
Marta W.: Czasami zostawialiśmy problem nierozwiązany, wszyscy rozchodzili się do domu by ochłonąć i przemyśleć sprawę oraz swój punkt widzenia. Na drugi dzień było już łatwiej, emocje opadały i przychodził zdrowy rozsądek, bo mieliśmy wspólny cel. 4 osoby, każdy chciał rządzić, ale docieraliśmy się tak jak w małżeństwie. Starsi musieli się trochę odsunąć, a my musieliśmy trochę ustąpić.
Tomasz W.: Czasami trzeba było zacisnąć zęby, to nie było łatwe, ale musieliśmy podejmować decyzje dobre dla firmy, nie dla nas. Trzeba było mieć głowę na karku i działać, może gdybym był z natury cholerykiem byłoby mi trudniej. A i tak, kompromis musiałby być wypracowany.
U.R.: Marto, Tomku, a Wy, czy czujecie presję ojcowskiej ręki nad sobą, prosicie o radę?
Marta W.: Kiedyś na pewno, ale dzisiaj już nie. W Zarządzie jesteśmy z Tomkiem od 15 lat, to kawał czasu i wiele się nauczyliśmy, a przede wszystkim ponosimy odpowiedzialność za własne decyzje, które wpływają na kształt naszej firmy. I nie boimy się ich.
Tomasz W.: To prawda, czas uczy, problemy wymagają szybkich reakcji, a nasi Rodzice są już na emeryturze i nie chcemy im zawracać głowy codziennymi zagadnieniami. Ponadto, decyzje trzeba z reguły podejmować szybko, zdecydowanie i nie ma czasu by tłumaczyć kwestie sporne. Mamy świetną kadrę i w sytuacjach awaryjnych wszyscy stają na wysokości zadania dając z siebie to, co najcenniejsze w pracy, pomysł i profesjonalizm.
U.R.: Czy pozostałe dzieci też są zaangażowane w działalność firmy?
Alina M.: Mam dwoje dzieci, Marta pełni obecnie funkcję prezesa, a Michał zajmuje stanowisko Kierownik Działu Ofertowania, z firmą związany jest od 2004 r. i na co dzień zajmuje się przetargami. W firmie pracuje też mąż Marty, Bogdan jest kierownikiem Hurtowni Budowlanej REMBUD, on też przyszedł najpierw na chwilę, a potem praca mu się spodobała i został do dzisiaj.
Michał W.: Ja też mam dwójkę dorosłych dzieci, pracuje z nami oczywiście od lat Tomek i jego żona Marta, która jest asystentką Zarządu i specjalista ds. kadr oraz moja córka Iwona, która jest Główną Księgową i specjalistą ds. płac.
U.R.: Marto, Tomku, macie swoje dzieci, czy myślicie, że one też pójdą w Wasze ślady?
Marta W.: Nie wiem, czy moje dzieci pójdą w nasze ślady. W zasadzie nigdy się nad tym nie zastanawiałam, moja ścieżka z firmą zaplotła się z potrzeby chwili, a co będzie kiedyś zobaczymy. Myślę, że dzieci powinny iść swoją ścieżką i nie chcę ich uszczęśliwiać na siłę.
Tomasz. W.: Mój syn uczy się w Technikum Budowlanym, więc można powiedzieć, że złapał bakcyla, ale co będzie w przyszłości, dzisiaj chyba trudno odpowiedzieć na pewno.
U.R.: Na stronie PRB REMBUD sp. z o.o. jest napisane, że jesteście firmą rodzinną, opartą na znajomych, która dzięki temu lepiej prosperuje. A jak sobie radzicie z dyscypliną w pracy?
Marta W.: Może to się wydać dziwne, ale my w ogóle nie mamy problemu z dyscypliną w pracy. Wręcz przeciwnie, czasami to aż serce się raduje, gdy spoglądam na naszych pracowników. Oni są tutaj u siebie i dbają o wszystko bez konieczności napominania, sami wychodzą z pomysłami, angażują się w każdy pomysł i jego realizację. Tak, takich pracowników może nam zazdrościć niejeden pracodawca.
Tomasz W.: Firma ma już ugruntowaną pozycję na rynku, za swoją rzetelność zdobyła wiele nagród za profesjonalizm i perfekcyjność w budownictwie. Ciężko jest zapracować, a potem utrzymać taki dobry wizerunek, dlatego rzetelni i odpowiedzialni pracownicy to nasz atut. Możemy być dumni, że pracują z nami tacy profesjonaliści, którzy sami dbają o dyscyplinę w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
U.R.: 10 sierpnia 2020 r. obchodziliście jubileusz 30-lecia istnienia PRB REMBUD sp. z o.o., Alina wspomniała na początku rozmowy, że Marta zamówiła tort, i spędziliście ten dzień w gronie pracowników, a spowodowane to było oczywiście pandemią i szalejącym wirusem. Jak obecna sytuacja w kraju wpływa na Waszą firmę?
Marta W.: U nas każdy wie, co ma robić, ma szacunek do pracy i do siebie nawzajem, ludzie lubią przychodzić do firmy, jest zgoda, i zaangażowanie, a to daje nam możliwość przenoszenia gór. Wszyscy chcą pracować na to wspólne dobro, chociaż żadna z nas spółdzielnia.
Tomasz W.: W marcu było ciężko, martwy sezon, zamknięcie ludzi w domach, to był bardzo trudny czas, ale pracownicy byli dla nas priorytetem. Odpłacili nam w tym trudnym czasie, zrozumieniem i współdziałaniem. Udało się nam wspólnie przetrwać, a spływające oferty zabłysły niczym światło w tunelu. Mamy nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej, dla nas, naszych pracowników i całej firmy.
Perłowy jubileusz i czerwony tortowy domek REMBUDU z okazji jubileuszu, dopełniły obrazu spotkania. Pomyślałam, że 30 lat minęło jak jeden dzień, dzieci dorosły, przejęły zarząd nad firmą, rozwijają ją, przynosząc sławę Strzyżowskiej Ziemi, wnuki dorastają, a założyciele z uśmiechem patrzą w przyszłość. Tacy są, na co dzień, pełni empatii i zrozumienia dla drugiego człowieka, pracowici i sumienni profesjonaliści z dziedziny budownictwa.
Życzę firmie REMBUD kolejnych pięknych, przepełnionych sukcesami i pogodą ducha lat w zawodowej karierze oraz kolejnych okrągłych jubileuszy, następne – koralowe gody – już za 5 lat. Powodzenia!
fot. Piotr Szczepanik z archiwum firmy REMBUD
-
Przesilenie
widzę smutek w twoich oczach
gdy słota przygody zatacza krąg
nie martw się na zapas
szaruga dnia codziennego
potrafi zdusić wszelką radość
wspomnień z wczoraj
lepiej rozpal w kominku
niech wieczorny płomień
ogrzeje nas pewnością
nim noc utopi smutki w winie
dla ciebie księżyc blady
rogalem lśni w granacie
by sen w chłodnym atłasie
nie zabił słonecznych promieni
szelest liści pod stopą
i listy z wyblakłą wstążką
historia iście z romansu
bywa prawdziwą historią
trzymaj mocno w uścisku
dłonie splecione miłością
zanim zabierze nas wiatr
fot. Enrique Meseguer
-
Dotknąć nieba
Letnia aura w tym roku była kapryśna, a niebo często zasnuwały deszczowe chmury. Jesień też nas nie rozpieszcza, a jednak zdarza się, że gdy spoglądam w niebo, to widzę na nim nie tylko ptaki. Czasami, tuż przed zmierzchem, można na strzyżowskim niebie zobaczyć człowieka, który na swojej paralotni samotnie przemierza szlak, niczym Ikar, unosząc się w przestworzach. Wówczas zadaję sobie pytania: o bezgranicznej wolności, o możliwości dotknięcia nieba, o marzeniach, które falują razem z wiatrem. Ten niecodzienny widok pobudza wyobraźnię i rodzi wiele pytań. Mnie na kilka z nich udało się znaleźć odpowiedź. W lipcu spotkałam się z niespokojnym duchem, miłośnikiem latania, który zgodził się opowiedzieć o swoich życiowych pasjach. Jan Stachura, od urodzenia mieszkaniec Dobrzechowa, mąż, ojciec dwóch córek, dziadek trzech wnuczek, na co dzień zajmuje się rolnictwem i ogrodnictwem, a w wolnym czasie spełnia swoje marzenia. Jakie to są fantazje? Zapraszam na wywiad z Janem Stachurą.
Urszula Rędziniak: Proszę opowiedzieć skąd i kiedy wzięła się w Panu taka odwaga, aby dać się ponieść marzeniom, aż na skraj nieba?
Jan Stachura: Tak jakoś to przyszło, dawniej nie było takich możliwości, a jeszcze dla chłopca ze wsi ciężko było realizować swoje pragnienia. Od najmłodszych lat spoglądałem w niebo i marzyłem, aż 20 lat temu udało się je spełnić. Najpierw kurs, szkolenia, potem zakup paralotni i tak już zostało do dzisiaj. Z każdym rokiem było coraz więcej i więcej lotów, a teraz już ponad 1000 godzin w powietrzu jest wylatane. Wszystkie okolice, Bieszczady od Przemyśl po Zakopane zostały przeze mnie z lotu ptaka zwiedzone.
U.R.: Odpowiedni sprzęt i umiejętność jego obsługi to podstawa bezpieczeństwa paralotniarza. Proszę przybliżyć tajniki tej niecodziennej pasji.
J.S.: To prawda, odpowiedni sprzęt i jego obsługa to podstawa, ale do tego trzeba odbyć 7-dniowe szkolenie, a potem ćwiczyć w powietrzu. Bardzo ważna jest tu rozwaga, skrupulatność i przestrzeganie wszystkich zasad. Dopiero po dwóch trzech latach czuje się swobodniej, a w sumie po pięciu latach człowiek nabiera pewności siebie, a i tak musi być rozważny i ostrożny. Do tego dbałość o sprzęt, właściwe warunki atmosferyczne, pora dnia, zgłoszenie lotu. Tutaj trzeba zachować trzeźwość umysłu do końca, bo ponad 90% wypadków na paralotni to wina człowieka. Do dzisiaj nie mogę pogodzić się ze śmiercią Gienia, który miał wypadek na paralotni 5 lat temu. To nieszczęście, którego do dzisiaj nie znamy przyczyn, uświadamia, że doświadczenie i rozsądek to czasami też za mało.
U.R.: Czy na Ziemi Strzyżowskiej jest wielu paralotniarzy?
J.S.: Mieliśmy kiedyś założoną taką grupę „Paranormalni”, było nas dziesięciu, ale po tragedii Gienia, nastąpiła taka przerwa, rok, dwa lata było mniej lotów, a teraz nikt nie ma czasu, a niektórym już się nie chce. 15 lat temu wystarczyło tylko zadzwonić, że się idzie polatać i chętnych było wielu, ale czasy się zmieniają, została nas garstka.
U.R.: Czy pierwszy raz jest trudny, jak zmierzyć się z własnym strachem i unieść ponad ziemią?
J.S.: Trzeba chcieć unieść się ponad ziemię, taki strach jest dobry, można go przełamać. Najważniejsza jest tutaj chęć uniesienia się nad ziemią i rozsądek, by nie zapominać o zasadach.
U.R.: Czy każdy może wsiąść na paralotnię?
J.S.: W zasadzie tak, każdy może spróbować poszybować, bo paralotnie mają rozpiętość od 24 do 40 metrów kwadratowych, dostosowaną do wagi od 50 do 200 kilogramów. Ponadto teraz można latać na paralotniach dwuosobowych, które unoszą od 150 do 400 kilogramów. 15 lat temu takie latanie nie było możliwe, ale teraz można wziąć pasażera, o ile ma się paralotnię do tego przeznaczoną.
U.R.: O czym myśli Jan Stachura, gdy płynie po niebie?
J.S.: Taki spokój, cisza, nie ma nikogo, jestem sam, nie ma samochodów, czasem tylko ptak przeleci, albo pająk, a pajęczyna tak się koło mnie snuje, i ten wszechobecny spokój. Tylko szum wiatru, który pozwoli uwolnić także myśli, a człowiek czuje się prawdziwie wolny. Zapomina się o wszystkim, a człowiek tylko kręci głową i chłonie widoki. Prawdziwe oderwanie od wszystkiego, po prostu trzeba to spróbować. Na zachodzie widać Tatry, na południu szczyty połonin bieszczadzkich, a przy odrobinie szczęścia na północy zorzę polarną.
U.R.: Wiem, że latanie to nie jedyna pasja Jana Stachury. Proszę uchylić rąbka tajemnicy o drugiej, i która z nich narodziła się pierwsza?
J.S.: Tak to moja druga pasja, która w zasadzie zaczęła się razem z lotami. Z góry pięknie widać, tylko jak to później dobrze pokazać. To nie było takie proste i pierwsze fotografie były raczej tak dla siebie. Ale żeby zdjęcia były ładniejsze, bardziej profesjonalne zapisałem się na kurs fotograficzny na Uniwersytecie III Wieku w Rzeszowie. Od podstaw kurs fotografii, a potem szlifowanie technik i teraz te zdjęcia mają bardziej profesjonalny wygląd. Po latach ujęcia robię już zupełnie inaczej, przedtem fotografowałem miejsca, a teraz zwracam uwagę na więcej szczegółów, miejsce, światło, i wiele innych tajników, które nieobce są pasjonatom fotografii. Fajne w tej pasji jest zamknięcie w czasie, i zmiany, które rzeczywistość niesie ze sobą. To samo miejsce 10 lat temu i teraz. Przez porównanie można się przekonać, jak zmienia się ta nasza Ziemia Strzyżowska.
U.R.: Wiem, że jest Pan miłośnikiem zdjęć i wysokich lotów, a co jeszcze pasjonuje Jana Stachurę?
J.S.: Wędrówki, zwiedzanie, w gronie rodzinnym, spanie pod namiotem, często przemierzamy Polskę zachwycając się jej pięknem. To są bardzo dobre spotkania, przepełnione przyrodą i serdecznością rodzinnych spotkań.
U.R.: Jak na Pana pasje zapatruje się rodzina? Czy udało się ich natchnąć wiatrem w przestworzach?
J.S.: Małżonka i córki wolą oglądać zdjęcia na ziemi i zwiedzać plenery, natomiast zięciowie i wnuczki złapały bakcyla. Obecnie dwuosobową paralotnią odbywamy z wnuczkami popołudniowe loty ciesząc oko pięknem przyrody. Czekam na przyjazd trzeciej, aby i ona mogła z dziadkiem poszybować po strzyżowskim niebie.
U.R.: Pana zdjęcia mogliśmy podziwiać na wystawie w Muzeum Samorządowym Ziemi Strzyżowskiej, czy też ostatnio w jednym z wydań miesięcznika Waga i Miecz. Czy w najbliższym czasie planuje Pan kolejną wystawę?
J.S.: Mam w archiwum wiele zdjęć, dawnych i obecnych, w zasadzie cały powiat sfotografowany i zmiany, które przez lata zaszły wokoło nas. Nawet sobie nie zdajemy sprawy jak wiele. Planuję wydać taki album, już wstępnie rozmawiałem z władzami samorządowymi. Co z tego wyjdzie? Czas pokaże.
U.R.: W Internecie można wejść na stronę „Jan Stachura Fotografia”, a tam znajdziemy m.in. zakładki fotografii lotniczej i krajobrazowej. Piękny i efektowny sposób na połączenie dwóch pasji został poszerzony o zatrzymane w kadrze obrazy z dronu. Czy to kolejna pasja Pana Jana?
J.S.: Myślę, że jest to kolejna ciekawa forma uwiecznienia z nieba tego, co na ziemi. Chociaż w tym przypadku ja stoję na ziemi i taktuję to, jaką ciekawą formę spędzania czasu, jednak lotów dron nie zastąpi.
U.R.: Tak oto Jan Stachura, pasjonat paralotniarstwa i fotografiki dzieli się swoimi marzeniami. A jakie plany przyszłość?
J.S.: Na pewno chciałbym wydać ten album ze zdjęciami zrobionymi na przełomie 20 lat, dalej latać i fotografować, wędrować z rodziną i cieszyć się życiem każdego dnia, a co jeszcze los przyniesie, to się okaże.
U.R.: Panie Janie dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę… No właśnie, czego się życzy paralotniarzom?
J.S.: Paralotniarzom, tak jak i lotnikom, tyle samo lądowań, co startów.
U.R.: W takim razie życzę tyle samo lądowań, co startów oraz spełnienia kolejnych marzeń przepełnionych pomyślnym wiatrem w blasku zachodzącego słońca.
Z paralotniarzem i fotografikiem Janem Stachurą rozmawiałam z wielką przyjemnością, a teraz czekam na Jego nowy album.
Fotografie z archiwum Jana Stachury.
-
Cisza
przodkowie stanęli
twarzą w twarz
z moimi myślami
dwie samotności
gdy zostają tylko
migawki historii
a tęsknota uwiera
gołębi puch
w pierzynie wspomnień
przesypał się w mrok
zapomnienia
rozmawiałam dzisiaj
z wiatrem
poruszył wiecznym
piórem
dla pamięci
niech zostanie
nim zgaśnie księżyc
bo cisza
tak jak ciemność
ma dwa oblicza
nocą w piątek z tomiku Siedem
fot. Henryk Niestrój
-
Ludzie wiatru
„W każdym z nas walczą dwa wilki. Jeden jest zły – to gniew, zazdrość, chciwość, pretensja, kłamstwo, pogarda i ego. Drugi jest dobry. To radość, pokój, miłość, nadzieja, pokora, uprzejmość, empatia i prawda. Który wilk wygra? Ten, którego karmisz.”
Przysłowie indiańskie
Stary wóz skrzypiał bezlitośnie, zakłócając bieg myśli, które rozwiewane południowym wiatrem rozproszyły się niespodziewanie. Wzrok przyciągnął kurz w oddali. Kłęby dymiącego pisaku nasunęły przypuszczenie, ze zbliża się znaczna grupa jeźdźców.
Przyjaciel czy wróg?
Minuta za minutą, zaprzęg leniwie zbliżał się do rozwiązania zagadki. Podróż, która trwała już kilka dni, jak na razie przebiegała spokojnie, ale wiedzieli, że im bardziej w głąb lądu, tym bardziej niebezpiecznie. Właściwie odwaga zaczęła ich opuszczać już w drugim tygodniu podróży. Podjęli wyzwanie lepszego bytu, lecz nie spodziewali się takiej rozległej niepewności, wypełzającej z każdego skrawka ziemi, po którym podróżowali. Czwórka młodych ludzi, rządnych lepszego losu przepłynęła ocean i za ostatni grosz nabyła zdezelowany wóz, by udać się w podróż życia.
To nie górnolotny frazes, którym karmią się bogacze. Ich życie stanęło na głowie w chwili pomysłu, ale wykonie zamierzonego celu jak na razie spaliło na panewce. Kończyły się pieniądze i zapał, a na dodatek te ostrzeżenia o indiańskich plemionach skalpujących dla trofeum… to nie mieściło się w głowie. Zbliżający się tuman zaczął opadać, a z niego wyłoniło się siedmiu jeźdźców. Blade twarze odetchnęły z ulgą widząc kowbojskie kapelusze.
Tylko czy nie za wcześnie?
Okolica już od dwóch dni była pusta i brak śladów człowieka, który z jednej strony przynosił ulgę, a z drugiej napawał obawą, czy zmierzają we właściwym kierunku. Trudno było teraz zawracać.
Jeźdźcy zbliżali się do samotnych wędrowców, i po chwili okazało się, że to ludzie szeryfa, którzy ścigali grupę Indian.
Anna spojrzała na grupę jeźdźców i zadrżała na myśl o krwawych porachunkach autochtonów i obecnie zaludniających tę piękną i dziką ziemię byłych już Europejczyków. Wróciła pamięcią do opowieści, które słyszała, gdy pierwsi europejscy przybysze, na czele z Krzysztofem Kolumbem w dniu 12 października 1492 roku postawili swoje stopę na tej ziemi. To właśnie on, odkrywając Nowy Świat, uznał, że dotarł do Indii, i zacząć nazywać tubylców Indianami. Młodzi podczas swojej podróży nie mieli na razie do czynienia z Czerwonoskórymi, ale słyszeli opowieści o różnorodnych plemionach zamieszkujących od wieków tę część lądu. Okazało się, że plemiona różnią się od siebie, nie tylko sposobem życia, ale także wierzeniami, a także podejściem do przybywających z Europy poszukiwaczy lepszego życia. Podobno kiedyś Indianie żyli na całym obszarze kontynentu, lecz gdy Europejczycy rozpoczęli kolonizację, plemiona musiały się rozdzielić i poszukać nowych dróg. Dla Anny oczywistym było nazwanie tubylców „czerwonoskórymi”. Jednak przypisanie jej, rumianej dziewczynie, nazwy „blada twarz” budziło już pewien sprzeciw. Zmagała się w myślach nad przyszłym losem, w tej jednak nie do końca przyjaznej ziemi, gdy zauważyła, że zbyt odpłynęła w rozważaniach, nie słysząc całej rozmowy, która właśnie się toczyła.
Jej brat Tomasz zawzięcie gestykulował. Zawsze był taki ekspresyjny, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, Jerzego, który ze stoickim spokojem nie wtrącał się na razie do gorącej dyskusji. Anna spojrzała na swoją młodszą siostrę Katarzynę z niepokojem. Młoda dziewczyna, podlotek wprawdzie, ale już pełna kobiecego wdzięku bez zmieszania przyglądała się młodemu człowiekowi na koniu. Jego postawa budziła respekt, a uroda uwodziciela przyciągała mimowolnie także jej wzrok. Anna odkryła, że także pozostali mężczyźni przyglądają im się z nico lubieżną ciekawością. Nagle dotarł do niej sens słów rozmowy, która toczyła się już dłuższą chwilę. Mieli podążać teraz za grupą jeźdźców, aby w pobliskim miasteczku, odpocząć kilka dni i zastanowić się nad dalszym celem podróży. Zmienili kierunek i podążyli śladami 6 jeźdźców. Młodzieniec, Jacek, wolno podążał przy wozie rozmawiając z chłopakami i od czasu do czasu zagadując Kasię.
O zgrozo! – Anna uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie rozmawiała na poważnie z siostrą o sprawach damsko-męskich. Niechybnie, to niedopatrzenie będzie musiała nadrobić najszybciej jak się da. Późnym popołudniem dotarli na miejsce. Bliskość mierzona w tym wielkim kraju nabrała nowego znaczenia. Młodzi po raz kolejny poczuli respekt przed wyzwaniem, którego się podjęli. Także miasteczko, do którego przybyli, okazało się garstką chat, i kilku lokali przy ubitej drodze.
Anna westchnęła:
– Boże, na co się porwaliśmy…
Ociężale, po tak długiej podróży zsunęła się z wozu, a Kasi pomógł oczywiście Jacek, zbyt długo przytrzymując ją w pasie i zaglądając w jej wielkie błękitne oczy. Na szczęście dla młodych okazało się, że mogą wynająć dwa pokoiki na poddaszu niewielkiego hotelu. Z ulgą przyjęli tę wiadomość, kilka dni odpoczynku wszystkim powinno dobrze zrobić. Anna postanowiła nie odkładać rozmowy z siostrą na wieczór, i gdy tylko zostały w pokoju same, zagadała czerwieniąc się skrępowania.
O dziwo Katarzyna przyjęła słowa siostry ze spokojem. Wieczór spędzili w knajpie rozważając kierunek dalszej podróży. Okazało się, że gorączka złota, która wybuchła jeszcze kilka lat temu na kalifornijskim wybrzeżu nie powinna wzbudzać ich nadziei na lepszy byt. Mrzonka o bogactwie już niejednego przywiodła o prawdziwy zawrót głowy, a droga na zachodnie wybrzeże była coraz bardziej niebezpieczna. Wiodła przez tereny coraz bardziej wojowniczych klanów Indian. Opowieści mieszkańców miasteczka przyprawiały o dreszcze, tym bardziej, że również forty rozlokowane na terenach Indian, były przez nich atakowane.Młodzi wędrowcy postanowili osunąć swoją podróż w czasie, na tyle na ile pozwolił im skromny budżet. Dzień za dniem płynął szybko, panowie uzgodnili, że pora zmienić swoje plany i udać się w podróż, w kierunku Kanady, ta droga wydawała się im bardziej przyjazna, bliskość Wielkich Jezior, łatwość zapolowania na zwierza, czy połów ryb wydawały się lepszym rozwiązaniem, niż wielotygodniowa tułaczka przez równinie tereny zamieszkałe przez Indian. Anna w tym czasie starała się bliżej poznać kulturę Czerwonoskórych, przecież na pewno nie wszyscy byli źli. Dowiedziała się, że ich pomysł, aby zrezygnować ze z tej złotej mrzonki jest słuszny. Gdyby podjęli tę wędrówkę, ich wóz musiałby pokonać prerie i Wielkie Równiny. Tereny te, zamieszkiwało wiele półkoczowniczych, dobrze zorganizowanych plemion – Czarne Stopy – bardzo agresywni i skorzy do wojny, a także Czejenowie, słynni z ceremonii przeprowadzania Tańca Słońca, oraz Komancze, Apacze i Siuksowie. Łowcy Bizonów nie byli przyjaźnie nastawienie do Bladych Twarzy.
Trzeciego dnia pobytu pierwszy raz padła nazwa Indianapolis, miasta, które w 1847 roku uzyskało prawa miejskie. To była jakaś perspektywa, bo na rolnictwie nikt z nich się nie znał, a Anna po raz pierwszy zobaczyła światełko w tunelu. Tam gdzie jest miasto, są szkoły, a jej przygotowanie i wiedza z pewnością mogłyby się tam rozwijać. Poza tym nie było zbyt odległe od tego małego fortu. Tylko trzeba byłoby bezpiecznie przejechać przez tereny Irokezów, plemiona o wojennych duszach.
Pod koniec tygodnia Jacek, który nie odstępował Katarzyny na krok, rzucił nowy pomysł. A może warto pojechać trochę dalej, do Chicago. To dzisiaj już duże miasto nad jeziorem Michigan, ale niecałe sto lat temu były to tereny zamieszkałe tylko przez Indian z plemienia Potawatomi. Jacek z błyskiem w oku opowiedział historię, gdy w 1803 roku Amerykanie wybudowali na terenie obecnego miasta Fort Dearbon, gdzie w 1812 roku załoga fortu została zmasakrowana przez Indian. Jednak napływający Europejczycy nie poddali się i już 12 sierpnia 1833 roku Chicago, które miało wtedy 350 mieszkańców, otrzymało prawa miasteczka. Siedem lat później miasto miało już 4000 mieszkańców. Wybudowana w roku 1853 pierwsza linia kolejowa między Chicago i miastem Freeport przechodziła przez Indianapolis. To dawało im możliwość zamiany transportu i szybszej oraz bezpieczniejszej podróży. Jacek podkreślił, patrząc wymownie na Katarzynę, że Chicago jest już największym miastem na północnym wschodzie i ma ponad 90 tys. mieszkańców.
Anna zrozumiała, że w dalszą podróż udadzą się już w piątkę. No cóż, Jacek okazał się bardzo pomocnym towarzyszem, a jego znajomość terenu, obyczajów i panujących stosunków okazały się bardzo przydatne. Na szczęście, oprócz urody, posiadał też wrodzoną inteligencję.
A więc klamka zapadła! Ostatnie przygotowania i w sobotni poranek wyruszyli w kierunku Indianapolis. Oczywiście Jacek towarzyszył im, niestrudzenie zaglądając w oczy Katarzyny. Uczucie, które się między nimi rodziło, miało zaowocować w przyszłości.
Czy im się uda?
Droga jak zawsze była wyboista, ale piękna pogoda mijającego lata sprzyjała wyzwaniom. Pełni wiary w lepsze jutro jechali na północ. Rozochocony podmuch smagał ich po policzkach, a leniwe promienie zachodzącego słońca pieściły ciało, nim zapadnie zmrok. Tego dnia zagapili się i nadchodząca noc zastała ich w samotności księżyca tuląc do snu przyrodę, która zewsząd napierała. Naprędce rozbity obóz i ognisko tańczące żółto-czerwonym językiem musiały wystarczyć. Wiatr snuł swoje opowieści, a oni umęczeni trudami podróży zapadali coraz głębiej w senne marzenia.
Nagle rozległ się krzyk Katarzyny. Anna otworzyła zmęczone oczy i spojrzeniem zatoczyła krąg. Przerażenie, które malowało się na twarzach mężczyzn, szamocących się z grupą ubraną w skóry Indian, Katarzyna ciągnięta po trawie za warkocze, i noże błyskające w ciemności, zwielokrotnione blade twarze księżyca, zamarły w bezruchu, czekając na trofeum. Łup, o którym tyle słyszała, w który nie wierzyła, tej nocy miał stać się ozdobą kilku rosłych wojowników. Irokezi, łowcy, o silnym poczuciu własnej tożsamości, postanowili wzbogacić swoje trofeum wojenne o kolejne skalpy Bladych Twarz. Poruszali się bezszelestnie, gdy sierpniowy wiatr, pośród mroku pieścił trawę, zdobiąc ją dogasającymi iskrami z ogniska.
Trącona brutalnie tradycyjnym mokasynem, Anna popatrzyła w brązowe oczy wojownika i wiedziała już, że niewiele czasu jej zostało. Ostatkiem sił podniosła dumnie głowę, gdy Irokez pochylił się nad nią ciągnąc za blond warkocz. Przesiąknięty bielą księżyca nóż mignął jej w spojrzeniu. W jednej chwili uzmysłowiła sobie, co się za chwilę stanie i zamykając oczy krzyknęła przerażona!
Ten krzyk… Anna bez ruchu leżąc w ciemnym pokoju starała się uspokoić rozdygotane serce, czy to był tylko dziki sen…