Dzień światowej tolerancji?
Mroźny poranek nie zapowiadał, że przyniesie stek bzdur i mnóstwo wątpliwości wątpliwej przyjemności.
Radio grało rzewną piosenkę, dłonie lekko grabiały, a autko krztusiło się dymem rozsiewanym wokoło.
Taki zwykły codzienny rytm poranka.
Chociaż nie, od dwóch dni, przez remonty dróg, kluczymy sobie ja i mój samochodzik różnymi krętymi ścieżkami,
rozglądając się przezornie po poboczu, bo nigdy nie wiadomo co z lasu wyskoczyć może: sarna, jeleń, a nawet dzik.
Szara rzeczywistość poranka zmieniła swój wyraz, gdy zza mgły wysunęło się kilka promieni słońca,
a Pan w radio z widocznym uśmiechem wspomniał, że dzisiaj mamy Międzynarodowy Dzień Tolerancji.
I od razu zaraził mnie swoim optymizmem i poirytował stereotypowymi komentarzami.
Potem rzuciłam przelotem okiem na wiadomości, informacje, komentarze itp., itd. i już całkiem zdołowana wzięłam się do pracy. (I tu wykwitł delikatny uśmiech, w pracy przecież się płaci, a przed nami święta, Mikołaj, Śnieżynki, Boże Narodzenie i choinki).
Znowu serce zapłonęło ciepłem i przepełnione chwilą pełnej tolerancji pozwoliło sobie nawet na drobny żart, ot tak dla relaksu, niczym łyk aromatycznej kawy (bez nazwy by nie być posądzonym o reklamę).
Jednak kawa nie jest dobrym afrodyzjakiem tolerancji, ewidentnie zbyt szybko podnosi ciśnienia, a im jestem starsza, tym ta tolerancja ma tendencję do zacieśniania.
Frazesy (nieobce, gdy pisze się razem i osobno, ważne że często), slogan krzyku i słowa pozornie najważniejsze… za i weto, larum i lament, jesteś z nami, jesteś przeciw… tłumy przepełnione tumanami (kurzy się i mami).
Im jestem bardziej dojrzała tym mniej szukam banału, nie wierzę w tolerancję bez granic i stereotypu władzę.
Martwię się… mam dzieci, mam nadzieję na wnuki, jestem tutaj i teraz, umiem uśmiechać się bez granic, lecz nie pozwolę się bezkarnie ranić…
Szablon definicji już dawno przykrył kurz, a ja kocham ludzi (jak mnie nie wkurzają) bez względu na datę, bez znaczenia dnia, uwielbiam życie i już!