-
Do połowy…
-
Historia z Rabatem
-
Karykatura na pogodę ducha!
-
Eksperyment zwany życiem
-
Prawo wyboru
Kształty słów zamilkły w nieznanym dla siebie otoczeniu.
Miały spojrzeć przez okno, by dostrzec piękno, a spojrzały przez kieliszek
pełen wytrawnego wina i dostrzegły… burgund!Co ten kolor znaczy dla przyszłości?
Milczą czekając na bis!
Czas uciekł przez palce frywolności, a teraz sam łapiąc się za głowę żałuje!
Takie życie…
Nie wiadomo, kiedy wykrzyknik spojrzy na Ciebie, odbierając prawo głosu!
Nie poddawaj się, walcz, przecież jesteś wolnym człowiekiem, który pragnie, kocha, marzy i myśli.
I tylko trzykropek śmieje Ci się w twarz, on sam nie odpowie, zatrzyma myśli w pół słowa,a Ty czego chcesz?
Masz prawo wyboru, więc który znak jest Ci dzisiaj bliski?
-
Słone złoto
-
Flames of love!
W tle słychać dźwięki, podśpiewując pod nosem, w ten majowy poranek radośnie, razem z przyjaciółmi ze szkolnej ławy pojechałam na wycieczkę rowerową. Młodość otworzyła przede mną skrzydła dorosłości. Rozwiane do pasa włosy porywał wiatr, a ja pełna optymizmu myślami błądziłam nad przyszłych wydarzeń koleją. Jezioro Rokola kusiło świeżością poranka i śpiewem ptaków. Iście bawarski lanszafcik roztoczył swoje uroki przed młodzieżą i zapadł w pamięci na lata. Wówczas nie miałam nawet zielonego pojęcia, że właśnie tego roku, nim przyjdzie zima zakocham się bez pamięci. „Do zakochania jeden krok” wraz z wróżbą zielonej koniczyny zamienił się w gorące płomienie miłości.
I tak jak mi wywróżyła z kart, kobieta o nieznanym imieniu, mundur przeciął moją drogę przyszłości, zmieniając niespodziewane ścieżkę życia. Dziwne są przypadki i zdarzenia które kreują naszą rzeczywistość. Mnie uwiódł uśmiech i taniec, a potem to już pozostało mi tylko zakochać się nie tylko w chłopaku lecz również w jego mundurze.
Dzisiaj po wielu latach, w inny majowy poranek, zimny lecz słoneczny naszła mnie refleksja, że płomienie miłości podsycane umiejętnie nie gasną i tylko od nas zależy czy ognisko będzie na tyle bogate, by nie umarło zasypane przez popiół i nudę.
Te spostrzeżenia od kilku dni układają mi się we wzór niebagatelny, rocznice w moim wieku coraz bardziej okrągłe, zarówno te prywatne jak i tak po prostu bliskie memu sercu, kroczą obok, dyskretnie nadając rytm życiu. Kolejna z nich ma swoje miejsce 4 maja, a ja z pewnym sentymentem patrzę na bagaż doświadczeń dwudziestu pięciu lat Państwowej Straży Pożarnej.
Związana z nią miłością życia, najpierw nieśmiało przyglądałam się jej działaniom, by z każdym dniem coraz bardziej docenić strażaków, którzy z pasją „Ludziom na pożytek i Bogu na chwałę” narażają własne życie. Czasami zapewne trudno zrozumieć istotę tej służby, jednak ja z pełną świadomością obserwuję przemiany, które towarzyszą tej formacji przez lata.
Czy widzieliście inny zawód, który przez ćwierć wieku rozrósł się i rozbudował swoją działalność, tak aby stać się służbą od „wszystkiego”?
No właśnie, ja też nie widziałam.
Górnik jest górnikiem, nauczyciel – nauczycielem, lekarz –lekarzem, sprzedawca –sprzedawcą, a dziennikarz –dziennikarzem. Wymieniać mogę bez końca. I szanując wszystkie specjalności, ich trudność i złożoność pracy, pragnę zwrócić tylko uwagę na fakt, że w 1990 roku wyszłam za mąż za strażaka, który dzielnie gasił pożary. Dzisiaj mój staż małżeński jest dłuższy niż PSP, która obchodzi srebrne gody istnienia, a ja patrzę z podziwem jak młodzi adepci sztuki pożarniczej uczą się zasad bezpieczeństwa i niesienia pomocy w każdej dziedzinie ratownictwa. Z dumą mogę powiedzieć, że strażak to wykwalifikowany człowiek, który od pierwszy swoich dni w strażnicy musi się uczyć i nieustannie podnosić kwalifikacje. Kończyć kursy, szkoły i studia, ćwiczyć i nabierać rutyny, by potem, podczas wykonywania działań ratowniczych zawsze z pewnością profesjonalisty udzielić pomocy, tam gdzie ona jest potrzebna, w każdej chwili bez względu na rodzaj zagrożenia ratować człowieka i wszystko co jest cenne, a także bezcenne, nawet z narażeniem własnego życia.
Ile potrzeba żaru i miłości by każdego dnia walczyć z żywiołem ognia, wody, wiatru, ziemi i nieuwagi człowieka?
Bez miary, bo są to nieokiełznane pokłady pasji do straży pożarnej, czasami wyssane z mlekiem matki, a czasami po prostu do zakochania jeden krok może się przerodzić we flames of love.
Wszystkim strażakom w przeddzień święta życzę, by ten ogień pasji nigdy nie wygasł, a tym którzy decydują o losie strażaka, by nie zapominali jaki rozmiar odpowiedzialności dzisiaj spoczywa na ludziach, którzy zdecydowali się pełnić służbę w tak odpowiedzialnym i wszechstronnym zawodzie. Wszystkim, którzy spoglądają na strażaków Państwowej Straży Pożarnej ze zrozumieniem – dziękuję, a Tobie życzę byś nigdy nie potrzebował strażackiej pomocy!
Fot. archiwum X
-
Niech żyje bal!
I tak kolejny karnawał mija nieuchronnie, a ja za dwa dni znowu będę o rok starsza. Doświadczenie miesza się ze wspomnieniami, czas nieubłaganie zagląda mi w oczy, gdy pamięcią wracam do szczenięcych lat, kadr po kadrze przeglądając czarno-białe zdjęcia młodości. PRL-owska przeszłość, wiec nikogo kto pamięta tamte czasy, ta szarość zdjęć nie powinna dziwić. Chociaż tak po prawdzie, to czasami świadectwo jawi się w kolorach, takich, trochę za mocno dojrzałych – odrobina ekstrawagancji i luksusu.
A przecież wtedy nikt nie silił się na ekstrawagancję, normalnym było, że są miedzy nami ludzie inni, oryginalni, niebanalni, żyjący w swoim świecie i cokolwiek to znaczyło nikogo to specjalnie nie szokowało. No może poza służbami bezpieczeństwa, które nie dziwiły się niczemu, ale profilaktycznie skrzętnie sprawdzały wszystko.
Takie czasy, były, minęły i tylko trochę żal młodości skrzydeł.
Zostały wspomnienia i garść zdjęć. W sumie chyba wraz z przybywającymi latami w kalendarzu życia więcej dobrych myśli o minionych zdarzeniach, niż gorzkich łez porażki.
Takie jest prawo wieku dojrzewania, gdy bunt przeciwko wszystkim i wszystkiemu ma pierwszeństwo przed rozsądkiem, a pierwsza miłość pachnie zawsze majem. Ach… szkoło na wesoło!
Wtedy pasjami pisałam w niebieskich 16-kartkowych zeszytach w kratkę – opowiadania – opowieści-marzenia o podróżach po krętych ścieżkach podczas wędrówek, o jeziorach skrywających namioty przesiąknięte pierwszą miłością podczas wakacyjnej przygody, o górach i wędrówkach dla wytrwałych. Proste, z serca płynące wyobrażenia młodej dziewczyny.
Potem, gdy „dorosłam” spaliłam wszystkie, a szkoda, bo było ich kilkanaście i każdy o czymś innym, i zawsze w sumie o tym samym – o prawie młodości do odrobiny szaleństwa.
Dzisiejsza młodzież też ma swoje marzenia, mniej lub bardziej ukryte, a ja z ciekawością patrzę jak rozkwitają ich młode pragnienia. Mają teraz swoje piękne czasy, a kiedyś pozostaną po nich wspomnienia.
PRL to nie był dobry czas, lecz czy kiedykolwiek będzie dobry czas?
Staram się każdy dzień przeżyć tak, by następny był dla mnie prawem do chwili dobrych wspomnień. I boję się zapeszać, bo każdy ma swoje smutki. Jak zachować równowagę, by nie dać się ogłupić?
Nie wiem. Może po prostu czasami najlepiej pójść na bal – najlepiej na bal przebierańców!
-
List do Reymonta
gdzieś w Polsce, 13 listopada 2015 r.
Szanowny Panie Władysławie!
W pierwszych słowach mego listu przesyłam pozdrowienia dla Pana od całej naszej zwariowanej Rodzinki!
Sam Pan wie jak to jest, dzień za dniem płynie, czas ucieka, a kartka papieru czeka, aby
w spokoju usiąść i skreślić serdeczne pozdrowienia. Dzisiaj stwierdziłam, że dość już odwlekałam, bo przecież od ostatniego listu od Pana też upłynęło trochę czasu.
I gdy popatrzyłam na kalendarz, który wisi nad biurkiem wszystko stało się jasne, zrozumiałam nagle, dlaczego dzisiaj tak mnie przymusiło do pisania. Prawie jak czary i magia słowa, czepia się człowieka i trzeba się jej poddać i zasiąść do pisania. Zresztą, co ja będę Panu tłumaczyć, wszak Pan najlepiej to wie. Dlatego jeszcze raz przesyłam pozdrowienia i buziaków sto
i przechodzę do sedna, a do opowiedzenia trochę się przez ten czas przecież nazbierało.Dobrze, że wieczór długi i jesienny, więc mogę spokojnie skreślić te kilka słów do Pana. Już dawno nie trzymałam pióra w dłoni… Teraz ten pęd świata w każdej dziedzinie, komputery, laptopy, tablety, komórki i inne drobiazgi – wszystko niby ułatwiające życie, uproszczone, bo XXI wiek, technika kosmiczna
i tylko brak czasu na rzeczy ważne i przyjaciół rozmowy.List do Pana jest aktualnie dla mnie rzeczą najważniejszą, gdyż dzisiaj, a właściwie przed chwilą uświadomiłam sobie, że już prawie przeminął 13 listopada, dzień w którym został Pan uhonorowany nagrodą Nobla za moich ukochanych „Chłopów”. Jeszcze chwila, mgnienie kilku wiosen i jeśli Bóg pozwoli będę mogła świętować stulecie jej przyznania. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Już teraz planuję wraz z moim Dyskusyjnym Klubem Książki przygotować wieczór Władysława Reymonta w naszej ulubionej Bibliotece. Będzie to wieczór wspomnień, delikatnej nostalgii i pełen barw jesieni. Zaplanowałam cały wystrój tak by wprowadzić widza w klimat „Chłopów” Reymontowskich. Przecież nie może być inaczej. Nastrój to podstawa. Pan najlepiej o tym wie, przecież we wszystkich powieściach atmosfera była zawsze misternie skonstruowana, dla wyobraźni czytelnika i dla chwili nadciągającej akcji. Tak też i ja przykładam (nauką Mistrza natchniona) dużą uwagę do klimatu już na wstępie. Dlatego postanowiłam, że ściany ozdobimy gałązkami jedliny, prawie świątecznie, jak u Boryny. Tam też już szykują się pomału do świąt, a Józka z zacięciem tworzy ozdoby świąteczne z papieru i słomy.
Stoły staropolskim zwyczajem zastawimy suto, a pierniczki z miodem będą ich pachnącą ozdobą. W przygotowaniach tych pomoże jak zawsze niezawodne Koło Gospodyń Wiejskich. Ach jak one umieją tworzyć małe, pyszne cudeńka dla każdego, prawdziwe arcydzieła na jeden ząb.
I stroje do fragmentów scen z książki też nam będą potrzebne. Ale z tym nie będzie problemu, kolorowe kreacje pożyczymy od zaprzyjaźnionego Domu Kultury, oni tam mają oryginalne komplety dla zespołu tanecznego, więc na pewno je nam udostępnią na ten jedyny w swoim rodzaju wieczór. Dziewczyny się cieszą, szczególnie korale i chusty wielobarwne wywołują uśmiech na ich twarzach, a chłopcy już wycinają hołubce, wymachując wyimaginowanymi kapeluszami. Będzie zabawa na 100 %, sami amatorzy i pełna sala widzów (tak na marginesie muszę Panie Władysławie pochwalić się, że na nasze przedstawienia literatury klasyków zawsze przychodzą tłumy). Trema nas ściśnie, ale to nic, dla Pana zagramy po mistrzowsku, tak, że sam ksiądz Pleban nagrodzi nas oklaskami.No proszę, dzisiejsza data tak mnie nastroiła, że rozgadałam się o przyszłości, a przecież ja chciałam do Pana skreślić kilka słów zupełnie w innej sprawie. Mam nadzieję, że mi Pan wybaczy moje gadulstwo.
Szanowny Panie Władysławie muszę się przyznać, że sięgnęłam po pióro także by napisać do Pana list, by się pochwalić moją dumą, synem Łukaszem. Tyle mam do opowiedzenia i wiem, że Pan, człowiek, który się nigdy nie poddał, a swoim uporem i cierpliwością zawsze dążył do wyznaczonego celu zrozumie dumę matki. Sama pamiętam opowieści jak trudne były Pańskie wędrówki z teatrem, tyle lat tułaczki, głód i poniewierka, praca na kolei, czy też próba wstąpienia w stan duchowny. Ale dzięki temu mam w domu na przykład „Komediantkę”, która dumnie stoi na półce, abym w chwili potrzeby mogła sięgnąć po nią dłonią. I wiem, że przepełniona jest doświadczeniem autora i prawdą wszystkich czasów – nieprzemijającą prawdą życia w zgodzie z własnym sumieniem i nieprzemijającym wartościami. Przecież dzisiaj bez wsparcia bliskich i przyjaciół można upaść nie raz i nie dwa, ale najważniejsze by się podnieść i dążyć do wyznaczonego celu nawet na przekór przeznaczeniu.
I znowu zboczyłam z głównego tematu. To chyba ta data – 13 listopada 1924 r. – i ten granat nieba z blaskiem księżyca w chłodny jesienny wieczór. Zamiast się skupić nad słowami, które krążą gdzieś w mojej głowie wyciągam z podświadomości to co ważne, to co bezsprzecznie łączy się z moim dwumetrowym maleństwem. Sam Pan wie jaki Łukasz jest, oszczędny
w słowach, ale z odrobiną kpiny na młodych wargach, chodzący własnymi ścieżkami, jednak na zawsze połączony z drugim człowiekiem i potrzebą niesienie pomocy, tam gdzie jest ona najbardziej potrzebna. Może mój syn Łukasz czyniąc dobro na swojej ścieżce życia w przyszłości stanie się treścią tworzonej noweli?Kto wie, jak się potoczą jego dalsze losy przeplatane marzeniami.
Wracając do wątku, który rozsadza mi pierś z dumy, chciałabym się pochwalić, że mój syn znalazł swoją ścieżkę życia. Musiał o nią zawalczyć, (tak jak Pan) nie poddał się przeciwnościom losu i od miesiąca jest strażakiem. Nie umie pisać tak jak Pan dla ludzi
o ludziach, pięknym językiem, który przeplata ich życie szarością, czernią, łzami i smutkiem czasami okraszając tęczą radości – tak jak w życiu każdego z nas, nie wybłyszczony na pokaz tylko realny i naturalny, od pierwszych zdań tworzący obrazy zawsze dla odbiorcy kolorowe, nawet na przekór zdarzeniom. Talent i zmysł obserwacji pozwoliły Panu przez te wszystkie lata dostrzec to, co ukryto na dnie. Nawet Jagna skazana na potępienie budzi współczucie, przecież nie jest wszystkiemu winna, takie czasy, różnorakie pokusy.Sam Pan widzi, nie mogę się dzisiaj skupić tylko na rzeczywistości, bo temat realny ale przeplata się ze ścieżkami z kart historii i opowieści. Jak to mówią, nie ma skutku bez przyczyny. Pan, obserwator ludzkich charakterów z dbałością o każdy detal nakreślił niejedną postać życia oraz jej ścieżki na dobre i na złe związane gdzieś w przestworzach, i z każdym z nas.
A mój syn Łukasz?
Jeszcze nie wiem czy będzie miał zdolności pisarskie, (raczej nie) ale już dzisiaj widzę, że tak jak Pan, Panie Władysławie umie obserwować ludzkie słabości i podając dłoń potrzebującym spełnia swoje marzenia. On też miał ambicje by pomagać, więc został ratownikiem medycznym. Potem uznał iż to za mało. Poszukiwanie od bramy do bramy uczuć i serca, do pewności własnej drogi. Znalazł, wybrał i jeszcze musiał solidnie zapracować by zawalczyć o swoją chwilę szczęścia, o swoją drogę życiową – „ Na chwałę Bogu, ludziom na pożytek”. Jestem matką, dumną matką i trzymam za syna kciuki, tak by mógł w przyszłości realizować swoje kolejne marzenia.
I tak ten trzynasty dla niektórych pechowy, a dla mnie radosny kazał mi dzisiaj usiąść przy biurku i patrząc w księżycową noc pisać, i pisać do Pana słów kilka, które trochę rozwlekłam, ale mam cichą nadzieję, że mi Pan wybaczy, bo i opowiadać miałam o czym, i ten trzynasty…
Młody przeszedł już swoją pierwszą „Lekcję życia” i być może czeka go „Idylla”, a do tego w przyszłości trafi na swoja wielką „Miłość”.
Jedno jest pewne – dzisiaj jest szczęśliwym adeptem sztuki pożarniczej, a ja jako matka mam nadzieję, że w przyszłości będzie realizował wytrwale kolejne swoje marzenia. A być może kiedyś nawet ktoś je opisze.
I znowu będę miała powód by napisać do Pana kilka słów o Łukaszu. Dziękuję, że zechciał mnie Pan „wysłuchać”, wszak duma cały czas rozpiera moje serce!
Do miłego poczytania wkrótce
P.S.
Jestem jednak niepoprawną i zakręconą matką! Przecież mam jeszcze dwie córki i o nich muszę niebawem napisać do Pana, a jest o czym, bo u nich to już prawie… „Ziemia obiecana”.
-
Wena
Ostatnio zastanawiałam się o czym napisać w pierwszej kolejności, bo pomysłów wiele, zdarzeń bez miary, postaci barwne, więc wybrać tylko temat i lecimy.
Nic bardziej mylnego, gdyż oprócz wszystkich atutów niezbędnych by skreślić kilka słów na temat oraz argumentów za i przeciw, mam jeszcze wenę twórczą, a ona postanowiła mi spłatać figla i
podczas powrotu z pracy do domu wymyśliła sobie całkiem nowy, acz atrakcyjny temat.
Droga do domu długa, kręta i przyrodniczo-malownicza, więc wena ma pole do popisu i sobie tworzy obrazy malując wielokolorowe zdarzenia i pomysły.
I tak też się stało 1 czerwca.
Późnym popołudniem, przy pięknej słonecznej pogodzie, wśród cieni świerków i zapachu skoszonej trawy wena obudziła się i wymyśliła…
Najpierw tytuł!
Z tego co pamiętam był chwytliwy i intrygujący, potem…
Treść!
Po głowie krążą wspomnienia uśmiechu z żartobliwego tonu, lekko ironicznych wstawek, które sprytnie ubarwiły całą treść.
W euforii rozmyślania wpadłam w niebiański nastrój i tylko fakt, że kieruję pojazdem (nie uprzywilejowanym) nie pozwolił mi odlecieć na wyżyny błogostanu.
Do domu droga minęła niczym siedem mgnień wiosny i tylko króciutkie zakupy dzieliły mnie od złapania się za pisanie.
I skończyła się idylla…
wózek pomiędzy regałami skrzypiał delikatnie,
a z półek pyszności krzyczały „weź mnie”.
Trzeba się było skupić na konkretnych działaniach, nie ulec pokusie, zapłacić za prawie niezbędne rzeczy i śmignąć do domu.
Ufffffffff … teraz będzie można w spokoju i z czystym sumieniem zająć się…
Klapa!
Nie ignoruje się weny bez powodu, bo ona znudzona zakupami zwyczajnie pokazała mi figę.
Stąd morał na przyszłość wysnuł się skromny,
by nie cenić jedzenia ponad wenę
tworzenia dla potomnych!
🙂